Zaraz po śmierci Andrzeja Wajdy przypomniano też i taką anegdotę, że nic słynnego reżysera nie denerwowało bardziej, jak to, że w sposób twórczy nie był w stanie antycypować emocji społecznych. By zanim nastąpi wybuch, językiem filmu pokazać jego przyczyny, wejść w emocje zarówno zbiorowości, jak i jednostki.
Można oto odnieść wrażenie, że Wajda stworzył film polityczny, by nie rzec nawet wywrotowy - taki według starej szkoły. Czyli opisał historię, która władzy powinna być na rękę, ale uderza w nią bardziej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Wielki Polak niszczony jest przez system, przez konformistycznych aparatczyków, bezwzględnych partyjnych urzędników. "Powidoki" pokazują dobitnie okrucieństwo stalinowskiego reżimu w Polsce, odmalowują zagubienie wybitnej osobowości, na tle masy zmuszonej nie tylko do walki o przetrwanie, ale do jasnego opowiedzenia się po jednej ze stron. I tak jak to po 1945 roku rzeczywiście było - nie ma tu miejsca na odcienie szarości. Można było być tylko czerwonym, inaczej się znikało. - Nie można stać na rozdrożu, trzeba się opowiedzieć – powtarza kilkukrotnie grany perfekcyjnie przez Andrzeja Konopkę oficer SB.
Inne zdania padające w filmie brzmią jeszcze bardziej współcześnie. Minister kultury i sztuki w latach 1952-1956 - Włodzimierz Sokorski (fantastyczny epizod przekonywającego Szymona Bobrowskiego), który bezwzględnie prowadził w Polsce krucjatę socrealizmu, wykluczając z obiegu sztuki, a także – jak i w przypadku Władysława Strzemińskiego – z życia setki wybitnych twórców mówi jasno, że "naród ma prawo stawiać wymagania twórcom". Oni nie mogą odmawiać tego, by mu służyć. Nie mają słuchać własnego natchnienia, mają służyć jedynie słusznemu politycznemu poglądowi, mają patrzeć na świat, kraj i ludzi w jeden sposób. W czasach, w których "Ida" jest w TVP "półkownikiem", zdania te brzmią mocno, aktualnie, nie są na rękę obecnej władzy. Tej z twórczością Wajdy nie było po drodze, czego dowodem zachowanie Jarosława Kaczyńskiego w Sejmie RP podczas symbolicznego, trwającego ledwie chwilę, oddania hołdu reżyserowi. W "Powidokach" kto nie jest z władzą, jest wykluczany, a jego imię i nazwisko starannie wymazywane.
Nie ma tu jednak zatracenia – to jest, oczywiście i na szczęście – film o Władysławie Strzemińskim. O tym, czym jest potrzeba tworzenia, o tym jak cierpi artysta wyklęty, o tym jak bolesne jest uzależnienie od codzienności: kartek żywnościowych i pensji w starciu z potrzebą wyrażania się. Wybitny malarz ustami Bogusława Lindy niejednokrotnie definiuje w filmie czym jest sztuka, czym jest jej odbiór. Tak jak słyszymy na początku filmu, liczy się tylko to, co zapamiętamy. Wszystkiego innego wokół, czego nie widzieliśmy - mimo pozornej obecności – nie ma.
Tym, którzy być może zapomnieli, Wajda przypomina jak niezwykłym warsztatem dysponuje Bogusław Linda. Grany przez niego Strzemiński to – tak jak w dziesiątkach popularnych filmów – mocny, wyrazisty charakter. Uwielbienie budzi intelektem, siłą słowa, twardym charakterem. Niemal jak nie ten Linda, którego znają masy. Emocjonalne rozedrgania pokazane są nie tylko przez sztukę, ale i przez relację z kobietami: pozornie nieobecną na ekranie żoną, również artystką Katarzyną Kobro; zakochaną, czy może bardziej zafascynowaną nim studentką i wreszcie najbardziej tragiczną postacią tego filmu – córką.
Łatwo ulec wrażeniu, że Andrzej Wajda nie sprostał wymaganiu, niewypowiedzianemu żądaniu, by stworzyć film wielki. Bo czasem chciałoby się, by niektóre sceny poprowadzić dłużej, by namalować więcej tła i kontekstu, za co laureat Oscara za całokształt twórczości był zawsze chwalony. By – takie określenie padało już w recenzjach – dopracować scenariusz. Bohater "Powidoków" nie bez powodu w jednej ze scen naucza studentów, że nowe dzieło Malewicza nie musi być takie, jak znany do tej pory Malewicz. A Wajda nie musi być jak Wajda.