Zaczyna się od wideoklipu – piękni hipsterzy, z niegasnącymi łobuzerskimi uśmiechami ściągają niemieckie flagi, malują powstańcze kotwice i przywiązują pijanych Niemców do drzewa. Po fajrancie domówka, tańce na gestapowskiej swastyce, maślane oczy dziewcząt. Zabawa w wojnę. Nie przeszkadza mi ani ten popkulturowy obraz okupacji, ani stylizacja chłopaków z Szarych Szeregów. Jesteśmy zanurzeni w popkulturze – dlaczego polscy harcerze nie mają być seksi? I bawić się w wojnę, bo nagle, 1 września 1939 porządek tej części świata wywrócił się do góry nogami, a oni poczuli się dorośli i niezależni. I przez tę chwilę mogą sobie pozwolić na brawurę i bohaterstwo pisane wielka literą.
Trochę za dużo w tej pierwszej części patetycznych zdań o byciu Polakiem, trochę za mało zniszczone ubrania chłopaków (patynowanie kostiumów to w Polsce wciąż niedoceniany zwyczaj), brakuje kilku "zwyczajnych" momentów – dlatego trudno potem uwierzyć w miłość Rudego (Tomasz Ziętek) i Moni (Magdalena Koleśnik), uwiera kilka klisz – jak łopatologicznie pokazany konflikt pokoleń.
Ale potem Rudy otwiera oko, w którym przegląda się SS-man. I teledysk się kończy. Zaczyna się intymna wręcz rozgrywka między harcerzem, który ze ślicznego chłopca w stylu Jamesa Deana zamienia się w zmasakrowany strzęp człowieka, a niemieckimi specjalistami od wyciągania zeznań.