W pięć lat po realizacji "4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni" Mungiu nakręcił film, którego akcja rozgrywa się w okresie transformacyjnych przemian w Rumunii. Scenariusz jest dosyć wolną, ufilmowioną trawestacją wydarzeń w Tanacu, w prawosławnym klasztorze, którymi kilka lat temu żyła Rumunia, ale reżyserowi nie chodziło o skandal. Znowu, podobnie jak w "4 miesiącach...", przygląda się młodym, wchodzącym w dojrzałość kobietom. Alina (Cristina Flutur) mieszka i pracuje w Niemczech, przyjeżdża do ojczyzny po przyjaciółkę, Voichitę (Cosmina Stratan), z którą wychowywała się razem w sierocińcu. Koleżanka podczas nieobecności Aliny wstąpiła do monastyru, jest zakonnicą. Cel wyprawy wydaje się jasny, trzeba uratować przyjaciółkę przed "wieczną" zgubą i wywieźć ją do niemieckiego, świeckiego raju. Sprawa nie jest jednak tak oczywista, jak się wydawało. Bo Voichita niekoniecznie znalazła się w klasztorze przez przypadek.

Reklama

Kamera Olega Mutu jest blisko nie tylko bohaterów, ale także przedmiotów i budynków. Przyglądając się klasztornemu życiu, mamy wrażenie, że czas stanął w miejscu. Odwieczne rytuały, surowy rygor życia, panująca w prawosławnym zakonie asceza, przywodzą na myśl średniowiecze. Byłaby to może myśl oczyszczająca, stanowiąca swego rodzaju jasny punkt odniesienia dla rozchwianej rzeczywistości, gdyby nie dyskomfort poznawczy wynikający z bezwzględnie ukazanego cywilizacyjnego pęknięcia na religijnym monolicie – prywatne gierki między popem a biskupem, mistycyzm i proza życia, surrealistyczne niemal iluminacje i groźne w skutkach zabobony. Dla Mungiu Kościół, bez znaczenia prawosławny czy katolicki, jest zaledwie częścią wielkiego, wadliwego systemu, który wyznacza reguły życia w społeczeństwie. Coraz częściej zawodzi, podobnie jak rodzina czy organizacje pożytku publicznego. Metoda drobnych kroczków: już kryzys, ale jeszcze nie katastrofa. I tak nie doczekamy finału.

Posępna tonacja dotyczy również zachowań bohaterów. Rumuński reżyser nie ma złudzeń. Dobrze już było. Silne międzyludzkiego więzi, które zastępowały często dobra doczesne, przeminęły z dyktaturą Ceauşescu (w Polsce powiedzielibyśmy: "minęły z komuną"). Nowe czasy wymagają egocentryzmu. Żeby ocaleć, trzeba minimalizować altruizm, inwestować w siebie. Mungiu nie jest sentymentalną piewcą socnostalgii, wiarygodnie pokazuje natomiast pewien mechanizm: liczba pojedyncza to nie tylko ambicje, bogacenie się czy pewność siebie – także organiczna samotność, raczej nieznana pokoleniom "wesołych socobozów", kiedy goście przychodzili do domów bez zaproszenia, pili wódkę do rana, nikt nikomu nie zazdrościł ponieważ nie bardzo było czego itd.

Te wszystkie dylematy znajdują ujście w delikatnie, nienachlanie zarysowanej relacji między bohaterkami. Nie jesteśmy pewni, co kieruje dziewczynami. Czy oddanie Aliny dla zagubionej przyjaciółki nie było raczej próbą odnalezienia raz na zawsze utraconego dzieciństwa oraz kompensatą za niestabilną psychiczną konstrukcję, jaką stało się jej życie? Z drugiej strony, nie jestem pewien, czy Voichita rzeczywiście wierzy w Boga, być może szuka w klasztorze jedynie schronienia, ucieczki przed problemami, pytaniami, przed macierzyństwem? Dziewczyny mają za sobą liczne traumy. W wypadku Aliny to samobójcza śmierć ojca, dojmujące doświadczenie sierocińca, bezradność wobec wyśrubowanych oczekiwań rodziny adopcyjnej. Odzyskany w Niemczech spokój okazał się bardzo kruchy. Wystarczył groźny gest odrzucenia, żeby emocje eksplodowały. Kulminacja "Za wzgórzami" będzie dla wielu widzów zaskoczeniem, ale ma siłę przypowieści. Metafizyka zawłaszcza racjonalizm, opętanie sąsiaduje z poniżeniem. Matka Alina nie pozna aniołów.

ZA WZGÓRZAMI | Rumunia, Belgia, Francja 2012 | reżyseria: Cristian Mungiu | dystrybucja: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty | czas: 150 min