"Lincoln" nie mógł wejść do naszych kin w lepszym momencie – dziś mija kolejna rocznica ratyfikowania 13. poprawki do amerykańskiej konstytucji przez pierwszy ze stanów. Steven Spielberg uzmysławia, jak długa i wyboista droga prowadziła do takiego zwieńczenia wieloletnich starań 16. prezydenta Stanów Zjednoczonych i jego gabinetu. Trwający dwie i pół godziny spektakl jest zapisem ostatnich czterech miesięcy z życia Abrahama Lincolna, którego obie kadencje przypadły na bodaj najczarniejszy okres w historii kraju. To czas wojny domowej, politycznych przepychanek i lawirowania pomiędzy ryzykownymi decyzjami, czas negocjacji i forteli.
Dlatego momentami film przypomina nie biograficzny dramat, ale trzymający w napięciu thriller. Ale Spielberg nie posuwa się do efekciarskich sztuczek charakterystycznych dla hollywoodzkiego kina gatunków, dochowuje wierności swojej wizji. A wizja to na pierwszy rzut oka jakby nie w jego stylu, bo statyczna, zamknięta w czterech ścianach biur i sal posiedzeń, daleka od rozbuchanych widowisk, do których zdążył już widza przyzwyczaić. To zgodne z pomysłem opracowanym już dawno – "Lincoln" to wymarzony projekt Spielberga, który wykiełkował w jego głowie kilkanaście lat temu.
Nie było łatwo doprowadzić do jego realizacji: scenariusz wielokrotnie przepisywano, wytwórnia miała obiekcje co do wysokości budżetu, po śmierci żony z udziału w filmie wycofał się Liam Neeson, który miał zagrać główną rolę. Starania te z nawiązką zrekompensował świetny wynik finansowy filmu w USA oraz 12 nominacji do Oscara, w tym w kategoriach prestiżowych. I nie sposób odmówić Akademii racji co najmniej w przypadku wyróżnienia Daniela Day-Lewisa – zwolennika metody aktorskiej polegającej na zespoleniu się z graną przez siebie postacią – który faktycznie zachwyca. Za to można mieć pewne wątpliwości co do przedstawienia samego Lincolna, bo choć jest on iście fascynującą osobowością, zbyt często jawi się tutaj niczym dobry wujek, pogodny i życzliwy pan po pięćdziesiątce. Nie ma w nim żadnej ambiwalencji, raczej stosunkowe nieskomplikowanie charakteru i chyba tylko fenomenalna kreacja Day-Lewisa wynosi filmowego prezydenta ponad przeciętność. O ileż lepiej, choć nadal dość chłodno, napisany jest ekscentryczny Thaddeus Stevens, radykalny republikanin i zajadły przeciwnik niewolnictwa, zagrany brawurowo przez Tommy'ego Lee Jonesa.
Za to niezmiennie doskonałe są – stanowiące w końcu fundament "Lincolna" – sceny dialogowe, z wyczuciem fotografowane przez Janusza Kamińskiego, którego kamera pozostaje w ciągłym ruchu, dzięki czemu udało się uniknąć telenowelowej formy narracji oraz nieznośnych zbliżeń na twarze mówiących i film szczęśliwie daleki jest od nudnego wykładu z historii. Ba, wolno nawet zarzucić Spielbergowi zbytni perfekcjonizm, fetyszystyczne zamiłowanie do scenograficznego detalu, demonstracyjny zachwyt słowem i obrazem, może nawet zbytni akademizm. To jednak wciąż mistrz snucia epickich opowieści i w każdej sekundzie daje widzowi do zrozumienia, że ten jest świadkiem wydarzeń, które zmienią na zawsze kurs całej kultury zachodniej.
LINCOLN | USA 2012 | reżyseria: Steven Spielberg | dystrybucja: Imperial-Cinepix | czas: 150 min