Pozycja typowana na wakacyjny hit box office'u okazuje się rozczarowaniem. Nie klęską, jak chciałaby część recenzentów, ale z pewnością porażką, choć publiczność zapewne dopisze. Ridley Scott, jakby wbrew wcześniejszym zapewnieniom, jednak schlebia gustom widzów złaknionych kolejnej części "Obcego" i w dodatku robi to po linii najmniejszego oporu. Zaś w wywiadach dodaje, skądinąd protekcjonalnie, że wszelakie niedopowiedzenia i luki w warstwie fabularnej "Prometeusza" są zamierzone, gdyż prowadzą do sequela; a sequel do finałowej części trylogii, która będzie pomostem łączącym właśnie rodzącą się serię ze słynnym cyklem zapoczątkowanym przez Scotta w roku 1979.

Reklama

Faza planowania trwała latami. Pracą konceptualną, prócz Scotta, zajmował się też James Cameron, lecz obaj zrezygnowali na wieść, iż Paul W.S. Anderson zrealizuje spin-off "Obcy kontra Predator" – jak się później okazało boleśnie nieudany. Sama postać oślizłego, kosmicznego drapieżnika z kwasem zamiast krwi uległa swoistej komercjalizacji i infantylizacji, a jej potencjał rozmieniono na drobne. Dlatego też Scott, powracając do zarzuconego projektu, chciał w "Prometeuszu" odejść od flagowej postaci serii i pójść w nieco innym kierunku, nadal pozostając jedną nogą w tym samym filmowym uniwersum. Kilkakrotnie przepisywany scenariusz sprawia jednak wrażenie przerobionego skryptu kolejnego sequela, a może remake'u "Obcego" – podobieństwa narzucają się same podczas seansu i trudno orzec, czy to jedynie ukłony dla wyrobionej publiki, czy brak wyobraźni. Jakkolwiek by było, fabuła nie wytrzymuje konkurencji ze stroną wizualną filmu. A ta, choć intrygująca, to pozbawiona jest drapieżnego wizjonerstwa, które charakteryzowało pierwszą odsłonę kosmicznej serii. "Prometeusz" ze swoim monumentalizmem i pompatycznością choruje na blockbusteryzm. Treść zaś rozdarta jest pomiędzy historię rodem z klasycznego science fiction traktującego o wyprawie badawczej na obcą planetę a mętne wywody filozoficzno-antopologiczne zapożyczone z prac Ericha von Dänikena z zakresu paleoastronautyki. Problematyka jest wyssana z palca, ideologiczne konflikty załogi mało interesują reżysera, wielowątkowy scenariusz gubi sens, a aktorzy nie mają pola do popisu.

Mamy rok 2089. Para archeologów, Elizabeth Shaw (duchowa kuzynka Ellen Ripley grana przez Noomi Rapace) i Charlie Holloway (Logan Marshall-Green), wpada na trop epokowego odkrycia – powtarzalność pewnych wzorców w malunkach naskalnych oddalonych od siebie w przestrzeni i czasie cywilizacji może wskazywać na to, że są one w rzeczywistości zaproszeniem, jaki otrzymaliśmy od gwiezdnej rasy, która, być może, zapoczątkowała życie na Ziemi. Mocno w taki obrót spraw wierzy Peter Weyland (ucharakteryzowany Guy Pearce), szef korporacji zdolnej sfinansować wyprawę Shaw i Hollowaya na odległy Księżyc. Ekipa naukowców wyrusza w trwający dwa lata lot pod okiem androida o imieniu David (znakomity Michael Fassbender). Oczywiście znajdująca się u kresu ich podróży konstrukcja kryje tajemnicę – wielbiciele "Obcego" wiedzą, czego się spodziewać; zagrożenie jest bowiem tylko pozornie odmienne. Załoga Prometeusza rozdarta pomiędzy obowiązkiem a zdrowym rozsądkiem, mimo ewidentnego niebezpieczeństwa, kontynuuje eksplorację kompleksu.

Ridley Scott nadal czuje się wyśmienicie w scenach zbliżających film do horroru, lecz zbyt mało tutaj dynamicznych sekwencji i klaustrofobicznego, paranoicznego lęku zdolnego ożywić ekran. Monotonne tempo narracji sprawia, że "Prometeusz" sprawia wrażenie dzieła topornego, powolnego i zwyczajnie... nudnego. Także i design scenografii nie może się równać z dawnymi dokonaniami H.R. Gigera, który, co prawda, pracował i przy tym filmie, ale jego udział był mocno ograniczony. Zwracają uwagę projekty kosmicznych monstrów zapożyczone chyba od Lovecrafta – w gruncie rzeczy nawet i sam pomysł wyjściowy można podciągnąć pod inspiracje dokonaniami amerykańskiego pisarza. Niestety, więcej zalet przywołać nie sposób.

Reklama

PROMETEUSZ | USA 2012 | reżyseria: Ridley Scott | dystrybucja: Imperial-Cinepix | czas: 124 min