Julianne Moore wciela się w owdowiałą specjalistkę od zaburzeń osobowości. Podobnie jak jej ojciec psychiatra żyje pracą i kiedy na horyzoncie pojawia się zadziwiający pacjent, kobieta nie ma problemu w odłożeniu rodzinnych spraw na później. A dla specjalistki takiej jak Cara jest to interesujący przypadek. Wygląda na to, że mężczyzna leczony przez doktora Hardinga cierpi na multiplifikację osobowości, jego jaźń rozszczepiona jest pomiędzy Davidem i Adamem, dwiema kompletnie różnymi osobami. Cara podejmuje się leczenia mężczyzny, przez co wpada na trop morderstwa sprzed lat, do rozwiązania którego może dotrzeć tylko z pomocą tajemniczego pacjenta.
Brzmi więc niepokojąco i obiecująco, a jednak jest inaczej – "Inkarnacja" może i zaczyna się jako rasowa fabuła grozy, ale im więcej minut mija, tym bardziej zbliża się do nonsensownego bełkotu. Historia rozłazi się, kiedy pierwsze elementy układanki wskakują na swoje miejsce, a do głosu dochodzą wątki nadprzyrodzone, czarnoksięstwo i satanizm. Trochę szkoda, bo pochodzący ze Szwecji reżyserzy, Mons Morlind i Björn Stein, twórcy niezłego "Sztormu", w pierwszej połowie filmu udanie budują napięcie. Ponura, jesienna atmosfera, pozbawione liści drzewa, ciemne korytarze, szarości i wolne jazdy kamery – wszystko to posłużyło za podstawę konstrukcji, która okazała się, niestety, niezbyt wytrzymała. Rozpaczliwie wyglądają w tym świetle próby ratowania filmu wtórnymi chwytami gatunkowymi, "Inkarnacja" zrywa z iluzją thrillera na rzecz tanich strachów. Po kiepskich recenzjach dziwić może decyzja polskiego dystrybutora o wprowadzeniu filmu do kin – szczególnie że od premiery zagranicznej minął już ponad rok.
INKARNACJA | USA 2010 | reżyseria: Mons Morlind, Björn Stein | dystrybucja: Kino Świat | czas: 112 min