Odkąd David Yates objął w "Zakonie Feniksa" funkcję naczelnego reżysera serii, odrabia zadane mu lekcje magii lepiej niż poprawnie. Tyle że w prymusowskim zapale zadowolenia producentów i zagonienia do kin nastoletniej publiczności nie potrafi podpisać swoich filmów o Harrym Potterze własnym charakterem pisma, jak uczynili to Alfonso Cuaron w "Więźniu Azkabanu" i Mike Newell w "Czarze Ognia".
Yates opowiada książkowe fabuły po bożemu, stara się zmieścić jak najwięcej, w natłoku akcji nie pogubić pobocznych wątków, ale ponad solidność wybić mu się nie udaje. W "Insygniach Śmierci" szansę dostał wyborną. Producenci ostatni tom opowieści podzielili bowiem na dwa filmy. Pewnie po to, by więcej zarobić, bo Joanne Rowling kolejnych części jakoś nie chce dopisać. Ale przy okazji aż się prosiło, by jazdę obowiązkową wzbogacić o program dowolny, wzbić się ponad warsztatową sprawność. Niestety, nie wyszło.
Gdy Yates bierze się za zaklinanie czarami zwykłej szarej rzeczywistości, potrafi być przekonujący, efektowny, a nawet nomen omen lotny. Ale kiedy bierze się za zwykłe nastoletnie dojrzewanie, wychodzi raczej drętwo. Usiłuje łamać rytm opowiadania, wartką akcję przeplatać bezruchem, przygodową narrację zderzyć z brakiem pomysłu bohaterów na dalszy ciąg ich misji.
Skutek jest taki, że w dynamicznych fragmentach pędzi na złamanie karku, momentami zaś z ekranu wieje po prostu nudą. Zaczyna się spektakularnie, od ucieczki na latającym motocyklu i powietrznej walki z Sami Wiecie Kim. W międzyczasie zaglądamy też za kulisy knowań jego śmierciożerców w świetnej, wystylizowanej na mroczny horror sekwencji. Potem jest jeszcze świetna przebieranka w ministerstwie magii, a potem długo, długo niewiele się dzieje.
Reklama



Owszem, sceny błąkania się Harrego, Hermiony i Rona po lasach i pustkowiach mają depresyjny klimat bezsilności wobec ogarniającego świat cienia. Ale są te partie jakoś rozciągnięte i wysilone. Na szczęście potem znów robi się ciekawie i widowiskowo. Znamienne jednak dla tego pękniętego, rozdartego na dwoje filmu jest jednak to, że zdecydowanie najlepszym jego fragmentem jest baśń o trzech braciach i tytułowych Insygniach Śmierci opowiedziana na ekranie w konwencji animowanego teatru cieni! To tutaj, w zgrzebnej ascezie wystylizowanej grafiki, kryje się więcej prawdziwej filmowej magii niż w czarodziejskich pojedynkach na zaklęcia czy efekciarskich teleportacjach.
Ostatecznie jednak nie jest źle, choć gdyby się Yates nie zatrzymał w pół drogi, gdyby wychylił głowę poza horyzont poprawności, ciekawiej rozegrał konflikt między pogrążonymi w zwątpieniu i niemocy bohaterami, zamiast chwytać się wątłej nitki nastoletniej zazdrości, mogłoby mu wyjść coś więcej niż rzetelne preludium do finału w ostatniej z ostatnich części sagi, który zobaczymy już niebawem.
HARRY POTTER I INSYGNIA ŚMIERCI, CZĘŚĆ 1 | USA, Wielka Brytania 2010 | reżyseria: David Yates | dystrybucja: Galapagos