Rozumiem powody, dla których Przemysław Wojcieszek chciał wrócić do "Made in Poland" i zrobić z tej sztuki teatralnej pełnometrażowy film fabularny. Mało kto wie, że opowieść o Bogusiu – pechowym rebeliancie z blokowiska – była najpierw scenariuszem (1999), dopiero potem reżyser przepisał ją dla Teatru Modrzejewskiej z Legnicy (2004). Bo nie wierzył, że będzie z tego dobre kino, i nie sądził, że znajdzie pieniądze na realizację.
Premiera spektaklu odbyła się w zaadaptowanej z osiedlowego supermarketu Scenie na Piekarach. Wojcieszek dostał za nią Paszport Polityki i przepustkę na stołeczne sceny. Sukces debiutanckiego "Made in Poland" pozwolił reżyserowi zbudować sobie reputację twórcy niepokornego, który zawsze szuka w teatrze optymistycznego akordu, wielbi swoich bohaterów – nieudaczników z Polski B.
Legnickie przedstawienie nie chciało być afirmacją jakiegokolwiek antysystemowego buntu, ale precyzyjnie odpowiadało na pytanie, dlaczego znów "tu nie będzie rewolucji", i było wiarygodnym zapisem świadomości naszego społeczeństwa u schyłku rządów SLD. Eryk Lubos, grający poczciwego w gruncie rzeczy skinheada Bogusia, który wytatuował sobie na czole napis "fuck off", krzyczał na widzów tak, jakby raz na zawsze puściła w nim tama gniewu.
Wojcieszek niby był zadowolony z telewizyjnej rejestracji "Made in Poland" dla TVP Kultura, ale w 2008 roku z powrotem stanął za kamerą. Filmową wersję skręcił w dwa lipcowe tygodnie. Oglądając dziś końcowy efekt, trudno się oprzeć wrażeniu, że to wyłącznie nostalgiczny powrót reżysera do punktu startu, swoiste postscriptum do własnego spektaklu, a nie samoistne dzieło. Próba przyjrzenia się temu, co go kiedyś w Polsce i w sobie samym wkurzało. Wojcieszek patrzy na swego bohatera i zastanawia się, dlaczego jego czas minął, czy w ogóle tamten bunt był prawdziwy i potrzebny.
Tym razem Bogusia gra Piotr Wawer (odmłodzony bohater, inna Polska, jeszcze więcej powodów do bycia konformistą). Eryk Lubus pojawia się tylko w epizodzie jako starszy kolega, dawny rebeliant, obecnie pracownik hurtowni. Wawer ma odpowiednie do roli Bogusia emploi, ale brak w nim złości i energii Lubosa. Blokowisko, na którym grasuje, przypomina podparyskie osiedla z "Nienawiści" Mathieu Kassovitza. Reżyser skleja sceny na brudno, redukuje kolor do czerni i bieli, ale niektóre kadry i animacje znacząco nasyca czerwienią. Film podzielony jest na kilkanaście zatytułowanych z angielska części: "Fuck against the machine", "Too drunk to fuck", "I against I". Ciężka muzyka grupy Frontside kontrapunktuje melodie Krzysztofa Krawczyka.
W porównaniu z wersją teatralną Wojcieszek sporo pozmieniał. Boguś z teatru zaczynał od demolki aut na osiedlowym parkingu, a filmowy pali przed blokiem plakaty ulubionych zespołów i zdjęty ze ściany krzyż. Lubos wypowiadał wojnę społeczeństwu, Wawer zrywa z Kościołem. Kronika jego rebelii nie przypadkiem jest przetykana nagraniami wypowiedzi słuchaczy dzwoniących do Radia Maryja. Bo Wojcieszek intuicyjnie czuje, że ten nowy Boguś – chłopak bez wiary i ideologii – nie reprezentuje już swego pokolenia. Bo bunt wzbiera dziś w dwóch zupełnie innych środowiskach. Rewolucja, o której marzy, będzie, ale pod narodowo-katolickimi albo antyliberalnymi hasłami.
Przed 7 laty rozpoznawaliśmy się w teatralnym bohaterze, dzisiejszy Boguś jest sam. Nie sprawdza się nie tylko diagnoza społeczna Wojcieszka, ale nawet dawny bezdyskusyjny atut "Made in Poland" – ten melanż tragizmu i ciepła, społecznej beznadziei i wielkomiejskiej bajki. Wojcieszek się zmienił, odrzuca dawny styl narracji i nie chce happy endu: nie ma finału z prawdziwym Krzysztofem Krawczykiem, który przybywa zaśpiewać na weselu cudownie uratowanych Bogusia i Lidki. Zamiast tego wrobiony w pracę na rzecz parafii spacyfikowany rebeliant uczy zafascynowanego nim chłopaka na wózku, jak o świcie drzeć się na zaspany proletariat: "Wstawać, skurwiele, to jest rewolucja!".
MADE IN POLAND | Polska 2011 | reżyseria: Przemysław Wojcieszek | dystrybucja: Epelpol | czas: 90 min