Takie filmy trafiają na nasz rynek zbyt rzadko. Jesteśmy skazani niemal wyłącznie na olśniewające komputerową techniką animacje produkowane w studiach Pixara i Dreamworks, a te – choćby najbardziej fantastyczne – w końcu zaczynają nużyć.

Reklama

"Mary i Max", podobnie jak wyświetlany parę miesięcy temu "Fantastyczny Pan Lis" Wesa Andersona, nakręcony metodą animacji poklatkowej, jest jak haust świeżego powietrza. Z opowieści o korespondencyjnej przyjaźni ośmiolatki z Australii i czterdziestoparoletniego nowojorskiego Żyda z syndromem Aspergera Elliot wyciska maksimum wzruszeń. Bawi, by za chwilę wycisnąć z oczu widzów łzy, nie uciekając się do łatwych chwytów i emocjonalnego szantażu. Chwilami balansuje na granicy dobrego smaku, by za moment zaskoczyć lirycznym nastrojem, a parę sekund później wkroczyć w krainę slapstickowej groteski.

Całość przypomina dziwaczny konglomerat animacji Nicka Parka, filmów Tima Burtona i neurotycznych komedii Woody'ego Allena, doprawionych szczyptą chaplinowskiej burleski. Ale z tych różnorodnych elementów udaje się Elliotowi stworzyć nową jakość, jednocześnie piękną i brzydką, wesołą i smutną, skomplikowaną i prostą. I oczywiście fantastycznie zrealizowaną, dopieszczoną w najdrobniejszych szczegółach, pełną drobnych smaczków, które wyłapać można dopiero podczas kolejnych seansów.

Australijczyk rozwija tu zresztą pomysł ze swojego poprzedniego filmu – nagrodzonego Oscarem fenomenalnego "Harviego Krumpeta". Tam też groteskowa fabuła była pretekstem, by opowiedzieć o smutku i samotności, poszukiwaniu szczęścia i zrozumienia, wreszcie o bezowocnych z pozoru próbach pojęcia, ile tak naprawdę warte jest życie. Brzmi to jak sentymentalny banał i banalne pewnie jest, ale za to pokazane tak, że nawet największe naiwności Elliotowi wybacza się w mgnieniu oka.

MARY I MAX | Australia 2008 | reżyseria: Adam Elliot | dystrybucja: Monolith