Mam wrażenie, że po sukcesach obu zrobionych przez siebie „Batmanów” Nolan nabawił się syndromu prymusa. Przecież kosztowne zabawki, za pomocą których zrobił „Incepcję”, nie spadły mu z nieba. Dostał je za dobre sprawowanie (dochody z jego „Batmanów” przyniosły Warnerom ogromne zyski) i chciał udowodnić, że na nie zasłużył. Niby więc robił projekt autorski, bardziej ryzykowny niż kolejny sequel hitowego komiksu, ale nie odważył się nakreślić go w pełni własnym charakterem pisma. Nagiął kark dla mas, poszedł w uproszczenia i banały. I paradoksalnie, w jego autorskiej „Incepcji” więcej jest koniunkturalizmu niż w blockbusterowym „Mrocznym rycerzu”.

Reklama

Sama koncepcja filmu, która klarowała się przez dziesięć lat, jest dość ciekawa. Oto Cobb (Leonardo DiCaprio) – ścigany w USA listem gończym złodziej – ukrywa się w Japonii, pracując na zlecenie wpływowego biznesmena pana Saito (Ken Watanabe). Od razu trzeba dodać, że profesja Cobba nie jest zwykłym obrabianiem sejfów. Nasz bohater włamuje się, ni mniej, ni więcej, tylko do ludzkich snów, dokonując z nich tzw. ekstrakcji, czyli wykradania tajnych informacji.

Pan Saito ma dla niego niestandardowe zlecenie: zamiast coś zabrać, Cobb ma tym razem zostawić coś w jaźni swojej ofiary (to właśnie tytułowa incepcja). Ofiarą ma być właśnie przejmujący władzę w korporacji zagrażającej panu Saito, Robert Fischer (Cillian Murphy). Przedsięwzięcie to wyjątkowo trudne, wymagające wejścia w dużo głębsze pokłady snu niż zwykła ekstrakcja. Dlatego Cobb nie idzie na akcję sam. Towarzyszy mu ekipa specjalistów przypominająca paczkę Danny’ego Oceana. W zamian za incepcję Cobb ma mieć wyczyszczone papiery, wrócić legalnie do Stanów i połączyć się z rodziną.

Ale… (zawsze jest jakieś „ale”) bohater będzie musiał dać sobie radę nie tylko z samą misją, lecz także z własną przeszłością, która wraca do niego pod postacią zmarłej żony Mal (Marion Cotillard – oscarowa Piaf), sabotującej włamania małżonka. Oczywiście sekret, który tkwi w relacji małżeństwa spotykającego się w cudzych snach, będzie kluczem do powodzenia akcji.

Piętrowymi komplikacjami fabularnymi (niekiedy trudnymi do nadążenia) Nolan próbuje przykryć pustkę swojego filmu. Bo oczywiście dzieje się wiele, czasem za wiele, ale do jakich sensów to dzianie się prowadzi? Niestety banalnych i najprostszych. Może gdyby reżyser zrobił „Incepcję” 10 lat temu, bez wszystkich technologicznych zabawek, bardziej skupiłby się na treści. A tak jego film sprawia wrażenie zrobionego przez dziecko, które pierwszy raz jest w sklepie z zabawkami i chce choć przez chwilę pobawić się każdą. Tu rzucony pomysł, tam cytat z innego filmu, tu efekcik, tam wybuch.

Oczywiście niczego nie brakuje „Incepcji” wizualnie. Na tym poziomie jest absolutnie perfekcyjna. Na pozostałych ma już duże braki. Chyba najboleśniejszym z nich jest brak suspensu: zbyt szybko orientujemy się, co mogło się wydarzyć między Cobbem a Mal (dość nachalnie ustawionych jako Orfeusz i Eurydyka ery hi-tech), a sama misja incepcji toczy się jak w podręczniku podstaw scenariopisarstwa. Trudno tu kibicować bohaterom wydmuszkom (i to robi facet, który dał osobowość Jokerowi!), szybko zapominamy, o co idzie ta gra, wzruszyć też się nie ma jak, bo cały konflikt jest tu jakiś strasznie papierowy. Pozostaje natomiast dojmujące wrażenie, że większość z tego, co zobaczyliśmy na ekranie, nie miało sensu i nie trzymało się kupy. Dobre SF tymczasem powinno właśnie zmuszać widza, by na chwilę uwierzył, że coś takiego może się kiedyś zdarzyć.