95. ceremonia rozdania Oscarów za nami. Zgodnie z typami bukmacherskimi statuetkami podzieliły się dwie produkcje: "Wszystko wszędzie naraz", triumfujące w siedmiu kategoriach, w tym najważniejszej, oraz "Na Zachodzie bez zmian", wyróżnione czterokrotnie, w tym za film międzynarodowy.

Reklama

Antywojenne akcenty

Zapewne niemały wpływ na sukces niemieckiego filmu miało gigantyczne wsparcie promocyjne od Netflixa, niemniej kluczowa wydaje się tematyka. Akademia oczywiście od zawsze przychylnie patrzy na dramaty wojenne, jednak postawienie na obraz z mocnym pacyfistycznym przesłaniem dziś szczególnie nie dziwi.

Reklama

Głośnych akcentów antywojennych było zresztą więcej - w kategorii dokumentu nagrodzono film o Nawalnym, którego żona miała w dodatku okazję przemawiać bezpośrednio ze sceny w Dolby Theatre. Poniekąd zrekompensowało to w pewnym stopniu niesmak po odmówieniu prezydentowi Zełenskiemu wirtualnego wystąpienia na gali.

Bezprecedensowe wyróżnienia

Pomijając już kontekst Ukrainy, impreza w ogóle upłynęła pod kątem oddawania głosu pomijanym. Bezprecedensowe statuetki dla aktorów azjatyckich odebrali Michelle Yeoh i Ke Huy Quan, oboje za role we "Wszystko wszędzie naraz". Ale tu zwraca uwagę nie tylko kontekst rasy czy pochodzenia. Otóż Quan, aktor zapomniany, dotąd najbardziej kojarzony jako dziecięca gwiazda "Goonies" i "Indiany Jonesa", wrócił na świecznik po kilkudziesięciu latach. Natomiast sześćdziesięcioparoletnia Michelle Yeoh, znana m.in. z "Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka", najlepsze lata kariery zdawała się mieć dawno za sobą.

Ale to nie wszystko, bowiem w analogiczny sposób Akademia "odkurzyła" koleżankę Yeoh z planu "Wszystko wszędzie naraz", kolejną utalentowaną "sześćdziesiątkę", Jamie Lee Curtis, aktorkę fantastyczną, odnajdującą się w szerokim repertuarze, a przez lata lekceważoną, pomijaną przy nagrodach, obsadzaną ostatnio głównie w coraz mniej udanych sequelach ikonicznego horroru "Halloween".

Reklama

"Nowe życie" dostał też nagrodzony za dramatyczny występ w "Wielorybie" Brendan Fraser, gwiazdor komedii i kina akcji lat 90. i wczesnych dwutysięcznych, z przygodową "Mumią" na czele.

Słowem, tego jeszcze nie było - nigdy dotąd nie zdarzyło się tak, aby cała nagrodzona czwórka to byli aktorzy wyciągnięci z niebytu po latach grania epizodów lub niezbyt ciekawych ról, bądź też dobiegający, w powszechnym mniemaniu, schyłku kariery.

Wielcy przegrani, "mali" wygrani

Jest w tym coś budującego, coś, co pozwala z większym zrozumieniem przyjąć choćby całkowite pominięcie znakomitych "Duchów Inisherin", dla których dziewięć nominacji nie przełożyło się na ani jedną statuetkę. Podobnie było w przypadku "Fabelmanów", "Elvisa" czy "Tár".

Ale zawsze ktoś musi przegrać, by wygrać mógł ktoś, a triumf tych, na których już zdążono postawić krzyżyk, nad gigantami pokroju Stevena Spielberga czy Cate Blanchett, układa się w całkiem ładne przesłanie. Jak wykrzyczał wprost do kamery szczerze poruszony Ke Huy Quan, który do Hollywood trafił niegdyś niemal wprost z obozu dla uchodźców: ty też możesz wszystko, nie tylko w filmach.