Zbigniew Wodecki – wokalista, multiinstrumentalista i kompozytor - zmarł nagle w wyniku udaru mózgu, w wieku 67 lat. Karierę rozpoczął wcześnie, bo już jako 18-latek akompaniował Ewie Demarczyk. W międzyczasie ukończył z wyróżnieniem Państwową Szkołę Muzyczną II stopnia w klasie skrzypiec i w latach 60. XX w. związał się z kabaretem Piwnica pod Baranami, krakowskim zespołem instrumentalnym Anawa, orkiestrą symfoniczną Polskiego Radia i Krakowską Orkiestrą Kameralną. Jako wokalista zadebiutował w 1972 r. na festiwalu Opolu. Do historii muzyki przeszedł m.in. jako wykonawca piosenek "Lubię wracać tam, gdzie byłem”, "Zacznij od Bacha”, "Opowiadaj mi tak” oraz piosenki do znanej dobranocki "Pszczółka Maja”.

Reklama

Niedługo przed śmiercią Wodecki świętował sukces płyty "1976: A Space Odyssey”, którą nagrał w towarzystwie 43 muzyków z zespołu Mitch&Mitch Orchestra and Choir. Był to powrót do debiutanckiej płyty Wodeckiego z 1976 r. (album nosił tytuł "Zbigniew Wodecki”), nagranie miało miejsce w 2014 r. w studiu im. Witolda Lutosławskiego Polskiego Radia. Płyta zdobyła Fryderyki 2016 za album pop i utwór roku "Rzuć to wszystko co złe". Sam Wodecki w wywiadzie dla "Dziennika Gazety Prawnej" z 2016 r. podkreślał, że żeby przystąpić do nagrania płyty musiał nauczyć się utworów od nowa, bo po 40 latach już ich nie pamiętał. Cieszył się też na powrót do jego autorskich kompozycji, bo niechętnie podchodził do częstych próśb o śpiewanie popularnych hitów "Pszczółka Maja” i "Chałupy Welcome to”. W propozycji Mitchów spodobało mi się to, że oni przestali mnie traktować jako piosenkarza popularnego – powiedział Wodecki. Macio Morettiego pewnie by szlag trafił, jakbym chciał z nimi na scenie wykonać "Pszczółkę Maję". Te piosenki mają swoje miejsce, ale nie w tym projekcie. (… )To jest fajnie zagrana muzyczka, bez nadęcia, przebojowa, ale wtedy praktycznie w ogóle nie była wylansowana. Okazało się, że teraz przyszedł na nią czas – dodał.

Dziennikarz muzyczny Wojciech Przylipiak uważa, że "1976: A Space Odyssey” była wyjątkowo udaną reinterpretacją mało znanej płyty. Dla ludzi, którzy jakimś cudem jeszcze nie znali muzyki Wodeckiego, okazała się odkryciem. Wodecki nigdy nie ukrywał, że chciał funkcjonować ambitniej i był zachwycony tym, jak razem z zespołem Mitch&Mitch udało się na nowo odkryć tamtą płytę. Album "Zbigniew Wodecki" nie był do końca nagrany tak, jakby on tego chciał, bo możliwości finansowe i techniczne były ograniczone. Natomiast na płycie z Mitchami wrócił w wielkim stylu – powiedział PAP Przylipiak. Niewielu artystów, którzy święcili tryumfy przed przemianą 1989 roku, potrafiło się tak dobrze znaleźć w nowej muzycznej rzeczywistości, dać odkryć się na nowo nowej publiczności. To nie do końca udało się np. Krzysztofowi Krawczykowi, Maryli Rodowicz. Wodecki jest jednym z niewielu artystów, którzy nie odcinali kuponów. To pokazuje, że był naprawdę fantastycznym muzykiem - dodał.

Reklama

Widziałem koncert Wodeckiego i Mitch&Mitch na katowickim OFF Festivalu w 2013 roku oraz na gdyńskim Open'erze w 2016 i to były jakieś abstrakcyjno-genialne wydarzenia – wspominał krytyk. OFF Festiwal – impreza muzyki alternatywnej – i nagle wychodzi pan Zbigniew z Mitch&Mitch. Oni zawsze byli w jakimś sensie alternatywni, ale Zbigniew Wodecki to dla odbiorców tego festiwalu gwiazda muzyki popularnej sprzed lat, a dla niektórych tylko starszy gość ze specyficznymi włosami, który śpiewał "Pszczółkę Maję". Tymczasem sprawdziło się to fantastycznie, został genialnie przyjęty. Zawładnął publiką, bo na scenie miał niezwykły dar absolutnego luzu i kontaktu z ludźmi. Pokazał to też na Open'erze, gdzie występował przed młodszą, bardziej popową publicznością. Dał tak fantastyczny koncert na głównej scenie, że tysiące młodych ludzi nie chciało go z niej wypuścić i przez wiele minut wołali: "Zbyszek, Zbyszek". Co ważne, Wodecki nie łapał się prostych chwytów i nie wykonywał ani "Pszczółki Mai", ani "Chałupy welcome to" – dodał Przylipiak.

Reklama

Ja bycia na scenie nauczyłem się jeżdżąc do Ameryki - wyjaśniał Zbigniew Wodecki w programie TVN "Uwaga” w 2015 r. Wtedy mi pękła ta bariera taka, że ja tu występuję, mam się popisywać - tłumaczył.

Bartek Chaciński, krytyk muzyczny recenzował "1976: A Space Odyssey” na łamach "Polityki” w następujący sposób: "(…)Pomysł jest taki, że mistrzowie zgrywy akompaniują Wodeckiemu w dość wiernie odtworzonych piosenkach z jego zapomnianej debiutanckiej płyty z 1976 r., która po latach okazuje się jedną z bardziej błyskotliwych krajowych odpowiedzi na nurt easy listening z okolic Burta Bacharacha, misternie zaaranżowaną i ponadczasową. I w graniu tego repertuaru z Mitchów uleciał żart, został za to pewien dyskretny luz, mocniejszy tylko w nadprogramowej końcówce (brazylijski szlagier Jorge Bena i „Panny mego dziadka” z fragmentem melodii z Caetano Veloso). Pod względem wykonawczym to poważne zadanie dla sprawnej, zdyscyplinowanej orkiestry, które zespół zaliczył, tym mocniej dowodząc, że nasz odbiór krajowej estradowej tradycji bywa zbyt powierzchowny i wybiórczy, może nawet niesprawiedliwy”.

Kiedy w 2017 r. Wodecki zmarł, reinterpretacje jego utworów stały się bardzo modne. Na początek jednak nakładem wydawnictwa Agora ukazała się jego ostatnia płyta, której nie zdołał ukończyć "Dobrze, że jesteś” (2018). Pracując nad nią, Wodecki zapowiadał, że będzie to połączenie rozrywki z dobrymi aranżacjami: Postanowiłem sobie trochę ułatwić pracę i nagrać płytę z numerami, które same będą niosły, żeby się ludzie dobrze bawili, ale nie rezygnować przy tym ze znakomitych aranży i wybitnych muzyków – powiedział w 2016 r. To świetny zestaw, bo w pewnym sensie gwarantuje, że jak wychodzisz na scenę, to wiesz, że ta muzyka musi zadziałać. A jak nie, to znaczy, że publiczność jest mało muzykalna – śmiał się.

Po jego śmierci producentką płyty została córka artysty Katarzyna Wodecka-Stubbs. Piosenki zostały nagrane na kanwie "śladu wokalnego”, jaki pozostawił po sobie Wodecki (reszta wokalu została dokręcona na żywo z udziałem nowych wykonawców) lub na bazie muzyki, którą napisał dla autorów tekstów. Na płycie wystąpili m.in. Kayah, Kuba Badach i Sławomir Uniatowski. Trudno powiedzieć, co by pomyślał o tym projekcie on sam – powiedział Wojciech Przylipiak. Są to artyści z dorobkiem, ale jednak na innym poziomie niż Wodecki. Czy ta płyta zmieniła spojrzenie na Wodeckiego? Nie sądzę. Zawsze najlepszym wykonawcą i interpretatorem utworów Wodeckiego będzie sam Wodecki, niezależnie, czy jego utwór dośpiewa lepiej czy gorzej jakiś inny artysta. Każda płyta, która teraz się pojawi, będzie odgrzebaniem czegoś, co pewnie sam zrobił albo zrobiłby lepiej.

Album otrzymał jednak przychylne recenzje. Portal Jazzsoul.pl pisał o niej jako o "genialnie wyprodukowanej”, a obecne na niej wykonania nazwano "dobrymi i przenikliwymi”. "Większość materiału to jednak nie On, a Oni” – napisał na portalu Przemo Urbaniak. "Według mnie album powinien nazywać się: "Przyjaciele i Zbigniew Wodecki"” – skwitował.

Jakim Wodecki był człowiekiem? To, jaki był, pokazuje okładka płyty "1976: A Space Odyssey", na której Wodecki stoi tyłem, widać tylko jego włosy, ale nie widać twarzy. To pokazuje skromność, dystans do siebie i do tego, co robił. Ale trzeba dodać, że był też wymagającym muzykiem. Nie pozwalał na machlojki, robienie czegoś po łebkach i udawanie, że się udało – powiedział PAP Przylipiak. Miał świadomość swojego talentu i krępowało go, że na "Pszczółce Mai" zarobił więcej niż muzycy, z którymi przed laty grał w orkiestrze. Wiedział, na co go stać, a potrafił przepięknie grać na skrzypcach i to była jego największa pasja.

Miał ogromny talent do romantycznych melodii - stwierdziła piosenkarka Kayah, promując festiwal Wodecki Twist. Właściwie takich melodii się już nie robi. Oczywiście miał też ogromną skalę głosu, która mu pozwalała na interpretację takich piosenek i wyśpiewywanie takich melodii - dodała.

W włoskiej restauracji, w której spotkaliśmy się kiedyś na wywiad, wszystkich znał i z każdym się musiał przywitać – wspominał Przylipiak w rozmowie z PAP. Nauczył mnie też pić sok pomidorowy, bo zamówił go sobie i kiedy dowiedział się, że ja nie lubię, przyprawił go po swojemu i dał mi spróbować. Od tamtej pory piję sok pomidorowy. Podczas rozmowy podśpiewywał, opowiadał anegdoty, sam pytał o różne rzeczy, bo był strasznie ciekawy innych muzycznych opowieści. I zawsze miał przy sobie swój słynny notesik, gdzie miał wpisane koncerty na dwa lata do przodu. Na każdy weekend i większość tygodnia – powiedział. Jak twierdzi Przylipiak, w branży muzycznej wiedziało się, że Zbigniew Wodecki rzadko odmawia udziału w koncertach, ktokolwiek mu je zaproponuje. Z jednej strony nie chciał chałturzyć, ale uważał, że jak gdzieś go chcą, to wypada wystąpić. Dzięki temu śpiewał w wielu różnych miejscach – stwierdził.

Jego śmierć to była wielka strata dla muzyki – bo wiele świetnych płyt mógł jeszcze nagrać i zagrać koncertów – ale i ogromna pustka po fantastycznym człowieku – powiedział Wojciech Przylipiak. Robi mi się smutno, kiedy odsłuchuję sobie wywiad z nim lub patrzę na autograf, który zostawił mi na płycie z dopiskiem "Do zobaczenia". Czasami trudno w ogóle uwierzyć, że już go nie ma. To jest taki artysta, który w pewnym sensie żyje cały czas i mam nadzieję, że nie będzie odświeżany tylko w kontekście oklepanych szlagierów, tylko dlatego, że to wybitny muzyk. Trzeba tak o nim pamiętać i on tak chciałby być zapamiętany – podsumował.

Od sierpnia 2017 r. funkcjonuje fundacja im. Zbigniewa Wodeckiego, której głównym celem jest "kreatywna opieka nad jego dorobkiem i działalność edukacyjna oraz wspieranie talentów”. Fundacja od 2018 r. organizuje też Wodecki Twist Festiwal, który co roku gromadzi w Centrum Kongresowym ICE Kraków wielu polskich artystów, reinterpretujących piosenki Wodeckiego. Wielu z nich "wykonuje” duety z Wodeckim, odtwarzanym na telebimie. W ubiegłych latach zagrali tam m. in. Dawid Podsiadło, Matt Dusk, Urszula Dudziak, Brodka, Anna Maria Jopek, Aga Zaryan, Gaba Kulka, Igor Herbut, Alicja Majewska, Andrzej Lampert, Mela Koteluk i Sławek Uniatowski. Trzecia edycja festiwalu planowana jest na 5-7 czerwca 2020 r.

W filmie "Poznajmy się jeszcze raz” usłyszymy "Rzuć to wszystko co złe”. To historia Vincenta, który nie odnajduje się we współczesnym świecie nowych technologii. Tęskni za analogowym światem, czyta papierowe książki i rysuje komiksy. Pewnego dnia właśnie technologia oferuje mu przeniesienie się do przeszłości i przeżycie najpiękniejszych chwil jeszcze raz.