Tytułowa rola w "Hobbicie" to do tego stopnia świetna kreacja, że często się wręcz o panu zapomina. Na pytanie, kto gra hobbita, kilka razy słyszałem odpowiedź – Bilbo Baggins.
Martin Freeman: Też to słyszałem i – to ciekawe – zwykle tam, gdzie jestem rozpoznawalny. W innych regionach świata to hobbit grany przez Martina Freemana. Tymczasem w Londynie, gdzie jak sądzę, powinni kojarzyć mnie z kilku innych ról, mówią, że hobbita gra... Bilbo Baggins.

Reklama

A czy w "Pustkowiu Smauga" to inny Bilbo od tego, którego poznaliśmy rok temu?
Trochę tak. To wciąż przypadkowy bohater, ale coraz bardziej świadomy swego heroizmu. Bilbo zmienia się i to nie tylko pod wpływem pierścienia. Równie ważne są nowe okoliczności i wyzwania. Coraz częściej zdarzają się sytuacje, w których Bilbo musi działać, bo tylko on jest w stanie. Czasem właśnie dzięki pierścieniowi i mocy niewidzialności, ale nie tylko. Coraz częściej czuje potrzebę działania. To pewien gatunek bohaterów, który świetnie się sprawdza w pełnych rozmachu historiach. Wystarczy wymienić Tintina.

A co było najzabawniejszą częścią wcielania się w Bilbo?
Najbardziej lubię jego rozterki. Jego niezdecydowanie przy wkraczaniu do akcji. To w końcu wciąż nieśpieszny hobbit, który nagle musi radzić sobie z błyskawicznymi zmianami. Lubię... ja po prostu lubię Bilbo jako postać. Mamy tu mnóstwo humoru, ale nie należy mylić go z poczuciem humoru Bilbo na własny temat. Z tym nie jest u niego najlepiej. To troszkę sztywniak. Ale lubię go i lubię, jak się rozwija. I dobrze mu z tymi zmianami.

Jak to jest, że krasnoludy nigdy nie dziękują Bilbo za jego pomoc i ratunek?
No właśnie. Świetne spostrzeżenie – ani razu. Nigdy mu nie podziękowali. Ludzie mówią, że widać, jak Thorin lubi hobbita, ale żadnej cholernej wdzięczności. Nic! Więc gdzie dowody tej sympatii? Uratował ich tyle razy. Niektóre z krasnoludów wyglądają, jakby nawet chciały coś czasem powiedzieć, ale nie. Thorin nawet się nie uśmiechnął. Tam, na końcu pierwszego filmu, raz się uścisnęli, ale już sekundę później znowu pełen dystans i poważna mina. Cieszę się, że też to zauważyłeś.

Wiele osób związanych z ekranizacjami Tolkiena, od Petera Jacksona począwszy, opowiada o tym, że "Hobbit" był dla nich ważną lekturą w dzieciństwie, ukształtował ich wyobraźnię i jak teraz usiłują spłacić ten dług, kręcąc jak najlepsze filmy. Rok temu, gdy rozmawialiśmy z okazji premiery pierwszej części, przyznałeś, że ty pierwszy raz przeczytałeś "Hobbita" zupełnie niedawno.
No właśnie, dopiero jako dorosły aktor. Doceniam tę powieść i szanuję, ale z pewnością nie można powiedzieć, że w jakiś sposób mnie ukształtowała. I paradoksalnie myślę, że może trochę mi to pomogło w pracy przy "Hobbicie". Nie podchodzę do niego z takim respektem i dzięki temu jako aktor mam szerszą perspektywę. Jeśli jesteś z czymś zbyt blisko, czasem boisz się najdrobniejszych zmian, boisz się tknąć, żeby czegoś nie popsuć. A do tego dochodzi jeszcze odwieczne porównywanie filmu z książką. Film nigdy nie będzie tak dobry jak to, co sobie wyobraziłeś, czytając. No, może było kilka małych wyjątków. Chociażby "Ojciec chrzestny". Ale uogólniając – świat, jaki stworzyłeś sobie jako czytelnik, jest nienaruszalny. To, co tu robimy, to kawał dobrej roboty, naprawdę niezłej, ale dla wielu będzie to tylko słaba imitacja "Hobbita" z ich pamięci.

Zagrałeś w wielu filmach i serialach. Czy łatwo wychodzi się z roli po skończeniu zdjęć?
Czasem jest ciężko, ale chodzi nie tyle o wychodzenie z roli, ile o opuszczenie jakiegoś pięknego świata wykreowanego w danej opowieści. W naszej branży pracujemy głównie wyobraźnią. To nie sklep z butami. I dlatego czasem ciężej wyjść z pracy i się otrząsnąć.

Ale jakie to zwykle uczucie? Żal?
Z pewnością. W końcu angażujemy się w dany projekt całkowicie. Naście godzin dziennie. Przygotowujemy się, dużo czytamy, wczuwamy się. I potem czasem smutno się rozstać. Ale nie ma w tym nic toksycznego. To nie tak, że muszę potem zamknąć się w jakimś bezpiecznym miejscu i dojść do siebie. Zdebilbować Martina Freemana. Aż tak nie boli.

Reklama

Zagrałeś w kilku kultowych ekranizacjach literatury. To po prostu zbieg okoliczności, czy w jakimś stopniu celowy wybór?
W tej branży to zawsze zbieg okoliczności. Tu nic się nie da do końca przewidzieć. Nie możesz tak naprawdę zaplanować swojej kariery, a jeśli to zrobisz – pewnie wyjdziesz na głupka. Nie możesz powiedzieć – tak to sobie poukładam, by zagrać słynne postacie literackie. Ot, wcielę się w Arthura Denta, Johna Watsona i Bilbo Bagginsa (jak na rynek angielski to naprawdę bardzo porządny zestaw). Ale nigdy tak nie możesz zakładać. To zawsze kwestia szczęścia. No i trochę ciężkiej pracy.

Twój Bilbo to zdecydowanie najbardziej "ludzka" postać tej trylogii. Też tak to odbierasz?
Zdecydowanie tak. To z nim widzowie się identyfikują. To z jego perspektywy patrzą na całą historię. To jego opowieść. W końcu to on ją napisał. Co nie znaczy, że przez cały czas jest na ekranie, są spore fragmenty bez niego – które oczywiście znacznie mniej mi się podobają. Trochę żartuję, ale myślę, że naprawdę oglądamy ten świat jego oczami. Na widowni siedzą właśnie tacy Bilbowie. Tam nie ma wielu elfów, Thorinów, Smaugów, Gandalfów. Widownia to Bilbo. Bo myślę, że większość z nas czuje i reaguje tak jak on. Najchętniej siedziałaby w domu, w cieple, przy posiłku, ale czasem niestety musi wyjść na zewnątrz i działać, stawić czoła smokowi.

A jakie smoki stawały dotąd na twojej drodze?
Największy, jakiego pokonałem, to droga do tego pokoju. Jak z małego nieśmiałego Martina przekształcić się w zawodowego aktora. Nie było łatwo, ale myślę, że udało się zupełnie nieźle.