Dlaczego chciał pan zagrać w "Kapitanie Phillipsie"?
Tom Hanks: Kino nonfiction mnie fascynuje. Jestem jednym z tych facetów, którzy czytają gazety, przeglądają tygodniki i dowiadując się o historii, która wydarzyła się naprawdę, stwierdzają, że to lepsze od większości filmów. Historia Kapitana Phillipsa została napisana prawie w formie scenariusza. Jego książka dostarczyła nam bardzo konkretnego materiału. Opowieść miała też spory potencjał wizualny. Wszystko dzieje się w zaskakująco szykownym lokalu, nawet jeśli jest to statek handlowy. Jest załoga w roli dość rozwydrzonych protagonistów i bardzo sugestywna grupa antagonistów. Na ekranie powstało już kilka fikcyjnych opowieści o tym, co może się stać, gdy kilku złych gości próbuje przejąć statek lub samolot, ale ponieważ nasza historia wydarzyła się naprawdę, stanowiła dla nas jako filmowców ogromne wyzwanie. Musieliśmy odpowiedzieć sobie na pytanie, co się wydarzyło i jak możemy to pokazać, by uczynić z tej historii komercyjną rozrywkę.
Robił pan to już w poprzednich filmach…
Tak i myślę, że "Kapitan Phillips" jest wyjątkowo fascynującą historią. To, że wydarzyła się naprawdę, fascynuje jeszcze bardziej, a fakt, że film wyreżyserował Paul Greengras, nie pozostaje bez znaczenia. Pierwszym filmem Paula, jaki sobaczyłem, była "Krwawa niedziela", która jest bardzo mroczną opowieścią o prawdziwych ludziach i prawdziwych zdarzeniach. Od razu uznałem, że Paul Greengras to ktoś, z kim chciałbym pracować. Tak więc "Kapitan Phillips" łączył w sobie wiele wspaniałych możliwości.
Jakim człowiekiem jest kapitan, w którego się pan wciela?
Richard Phillips to człowiek, który posiada kilka szczególnych umiejętności. Nie znamy jego świata, bo większość z nas zakłada, że statki transportujące dobra bez trudu przemieszczają się z jednego miejsca w drugie i jest to element zwyczajnego handlu. Ale fakt, że taki facet jak Phillips ma poprowadzić statek od Abu Dhabi, przez Djibouti, aż po Mombasę, robi wrażenie. Musi mieć ogromną wiedzę technologiczną, a jednocześnie umieć dogadywać się z ludźmi, tak by utrzymać odpowiedni poziom dyscypliny w załodze w trudnej sytuacji.
Czego dowiedział się pan z przeprowadzonych z nim rozmów?
Gdy spytałem go, czemu poświęca najwięcej czasu, będąc na morzu, odpowiedział, że robocie papierkowej – wypełnia trzy rodzaje dokumentów, które zdają sprawozdanie o tym, co dzieje się na pokładzie podczas rejsu statku handlowego. Kiedy nagle stajesz w obliczu tego, że uzbrojeni piraci znajdują się na statku, musisz wrócić do myślenia bardzo prostymi kategoriami. Po pierwsze: jak zachować bezpieczeństwo i co zrobić, by wrócić do domu. To wymaga umiejętności całościowej oceny istniejących możliwości – które z nich zadziałają, a które nie. To jak układanie bardzo skomplikowanego pasjansa. Richard Phillips pozostał jedynym facetem zmuszonym kooperować z czterema piratami. W filmie w nieskończoność powtarza: "Nie wiem, jestem tutaj z wami. Nie wiem. Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, bo jestem tutaj z wami". Phillips potrafił posłużyć się tym jako narzędziem w chwilach kryzysu, kiedy zadawano mu niewygodne i szczegółowe pytania.
Mając doświadczenie w pracy nad takimi filmami jak "Kapitan Phillips", jakie wskazałby pan najważniejsze cechy dobrego lidera?
Najważniejsza jest pewność siebie. Trzeba być przekonanym o słuszności podejmowanych decyzji i nie poddawać ich dyskusji. To ty mówisz innym, jak ma być. Jeśli uda ci się pozyskać szacunek załogi, inni będą wiedzieć, że to, co mówisz, jest przemyślane i będą się do tego stosować. Pytałem Richarda Phillipsa, co jeśli w 26-osobowej załodze trzy osoby będą krnąbrne. Odpowiedział, że ucieszyłby się, gdyby były tylko trzy. Zwykle jest ich więcej. Nieustająco musisz się zmagać z ludźmi i umieć ich uszanować. Ale jednocześnie trzeba być pewnym swoich decyzji, by odciążyć załogę i pozwolić jej stosować się do poleceń. Sam nie jestem typem lidera, po prostu gram kogoś takiego w filmie.
Udało się panu dobrze poznać Richarda Phillipsa? Czy zaakceptował film bez zastrzeżeń?
Ciekawe, bo on zdążył doświadczyć tego, co znaczy znaleźć się w centrum uwagi. Spotkał się z prezydentem Stanów Zjednoczonych, występował w telewizji, wszędzie pokazywano go jako człowieka uratowanego z rąk piratów przez jednostki Navy SEALs. Kilka razy odwiedziłem go w domu i jedną z pierwszych rzeczy, jakie powiedziałem jemu i jego żonie, było: – Teraz trochę zakłamiemy pańską wersję zdarzeń. W jakimś sensie będę mówił rzeczy, których pan nigdy nie powiedział, będę tam, gdzie pana nie było, i robił rzeczy, których nie robił pan. Ale, jeśli weźmiemy to wszystko pod uwagę, rzecz nadal będzie się działa na statku takim jak "Maersk" i w szalupie, takiej, w jakiej znalazł się pan. Doskonale to rozumiał. Sam opowiedział w książce o tym, co się zdarzyło, a my mieliśmy dokonać kolejnej interpretacji jego historii. Powiem o Richardzie tyle: jest marynarzem. Tak zarabia na życie. To nie jest hobby. Odebrałem go jako niezmiernie pragmatycznego człowieka, który ledwo przeżył, doświadczając wyjątkowej traumy. Wiecie, co teraz robi? Znów wypływa w sześciotygodniowe rejsy na morzu. Jest stuprocentowym marynarzem frachtowca, dumnym z tego, co robi. To zrobiło na mnie wrażenie.
Paul Greengrass opowiadał, że aktorów grających czterech piratów trzymał z dala od reszty obsady, dopóki nie nakręcono sceny porwania. Jak odebrał pan to doświadczenie?
Prawdę mówiąc, było to dość niezwykłe, bo będąc z kilkoma aktorami na pokładzie, miałem przejść przez to, co bohaterowie filmu. Słyszeliśmy, jak się zbliżają. Paul miał świetny pomysł, by nadjeżdżających piratów pokazać najpierw z odległości jako małe figurki. Wyglądają jak pająki próbujące wspiąć się na statek. Dopiero gdy podpływają bliżej, słychać, że strzelają. Gdy dostali się na pokład i dosłownie wdarli na mostek, zobaczyliśmy tych żywych facetów po raz pierwszy. Są niewiarygodnie chudzi. To najchudsze z istot, jakie widziałem. Naprawdę można się ich przestraszyć, bo mają duże głowy, groźne zęby i wymachują ci, krzycząc, automatyczną bronią przed nosem. Wszyscy dostaliśmy gęsiej skórki. To był bardzo emocjonujący i przejmujący moment. Naprawdę byliśmy przerażeni. Oczywiście, tak było przy pierwszym ujęciu. Przy drugim po prostu kręciliśmy już film.