W "Yumie" wcielił się pan w rolę nietypowego gangstera, ponieważ grana przez pana postać nie przypomina umięśnionego prymitywa. To była pańska inicjatywa?

Tomasz Kot: Generalnie przeczytałem w scenariuszu, że mój bohater to monstrualnie przypakowany, brutalny facet. W tym czasie kilogramy już ze mnie odchodziły, miałem już dosyć zastanego trybu życia, długoletniego kręcenia w hali... Zasugerowałem reżyserowi, że może ciekawie byłoby nie robić kolejnego wielkiego, łysego, prymitywnego bandziora bez karku, choć oczywiście można, a jemu się to spodobało. Zacząłem swoją "operację", ćwiczenia i wszystko się ze sobą zgadzało.

Reklama

Jakie problemy napotkał pan podczas pracy nad rolą?

Miałem problem z powodu ograniczeń językowych. To mnie kręci, ale mimo wszystko nawet przy pomocy fachowca (obecnego na planie), pojawił się ten sam problem, co przy kręceniu filmu "Lejdis". Podchodziłem do niego bardzo poważnie i solidnie, jak do "Skazanego na bluesa", chciałem zrobić to naprawdę bez zarzutu. Ale ludzie, którzy znają węgierski i polski rozpoznają, że to nie jest węgierski. Zwykle trzeba podjąć decyzję - albo idziemy w napisy albo musimy zrobić hybrydę. Reżyser stwierdził, że taka hybryda mu się podoba i tak się stało. W Polsce jest problem z możliwościami przygotowania się do roli. W tej chwili jestem zajęty robieniem reklamy pewnego produktu i to daje mi pewien komfort życiowy, ale przy tym natłoku pracy, to przygotowanie bywa czasami minimalne. Kiedyś w prywatnej rozmowie pewien reżyser powiedział mi: "W Stanach aktorzy przygotowują się do roli przez rok". A ja odpowiedziałem: "Tylko zaoferuj mi takie warunki".

Reklama

Lubi pan westerny?

Westerny nigdy mnie nie pasjonowały, nawet jak byłem mały. Pamiętam serial "Północ-południe", który mi się podobał. Do dziś jestem pod ogromnym wrażeniem filmu Clinta Eastwooda "Bez przebaczenia". Jego wielki sukces polegał na tym, że złamał on schemat starych westernów. Okazało się, że można wywrócić świat do góry nogami, można zagrać stereotypami. Eastwood mnie fascynuje; gdyby kilkadziesiąt lat temu ktoś powiedział, że ten gość od "spaghetti westernów" Sergio Leone będzie jednym z najlepszych – moim zdaniem – reżyserów, ciężko byłoby mi w to uwierzyć.

W jaki sposób przygotowywał się pan do zagrania w "Yumie"?

Reklama

Zastanawiałem się głównie co zrobić, żeby nie przesadzić. To jest zawsze mój największy strach. Ostatnio czytałem recenzję pewnego krytyka, który napisał, że jestem groteskowy. Zmartwiło mnie to. Pomyślałem: Być może trzeba wykonać jeszcze większy wysiłek. Od skończenia "Niani" nie występowałem w żadnym serialu, zdarzyła się komedia pod tytułem "Wyjazd integracyjny", ale generalnie odmawiam podejmowania kolejnych ról. Pomyślałem sobie, że może trzeba będzie kilka lat poczekać.

Tomasz Kot choć marzył o karierze malarza, został aktorem. Zadebiutował w 1996 na deskach Teatru Dramatycznego w Legnicy, później występował w Teatrze Bagatela w Krakowie, Teatrze Praga w Warszawie a także Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu. Popularność zyskał dzięki roli w filmie "Skazany na bluesa" (2005) w którym zagrał Ryszarda Riedla, wokalistę grupy Dżem. Do roli przygotowywał się mieszkając w domu zmarłego muzyka w Tychach. Kolejne role filmowe (m.in.: "Testosteron", "Lejdis", "To nie tak jak myślisz, kotku", "Erratum", "Ciacho") przyniosły mu ogromną popularność. Ostatnio wcielił się również w postać Hansa Klossa w filmie "Hans Kloss. Stawka większa niż życie". Ma 35 lat.