"Serafina" (aka "Seraphine")
Francja, Belgia 2009; Reżyseria: Martin Provost; Obsada: Yolande Moreau, Ulrich Tukur, Anne Bennent; Dystrybucja: Gutek Film; Czas: 125 min; Premiera: 23 października; Ocena 4/6
Film Martina Provosta nie ma ambicji odkrywania jakiś nowych horyzontów, nie kombinuje, nie udziwnia, nie wymyśla niczego nowego. To film do bólu wręcz klasyczny w formie, opowiedziany po bożemu, skupiony na samej ciekawej historii, zwyczajnych bohaterach, dyskretnym nastroju, przejrzystej intrydze, malowniczej scenerii.
Jest rok 1913 roku. Niemiecki kolekcjoner i kryty sztuki Wilhelm Uhde, jeden z pierwszych, którzy poznali się na talencie Picassa, wynajmuje mieszkanie w małej mieścinie w Prowansji, by odpocząć od Paryża. Jako służącą zatrudnia prostą wieśniaczkę Serafinę (świetna Yolanda Moreau). W ciągu dnia nieefektowna, tęgawa, 50-letnia kobieta stale jest czymś zajęta. Szoruje podłogi, pierze, pomaga w rzeźni, sprząta mieszkania, zachodzi do kościoła. I ciągle załatwia swoje tajemnicze sprawy: a to pożyczy trochę naftaliny, a to podprowadzi jakieś odpady z rzeźni. W miasteczku uchodzi za nawiedzoną albo wariatkę. Wieczorem, gdy kończy się jej bieganina i krzątanina, Serafina wcale nie odpoczywa. Wyjmuje to, co nazbierała przez cały dzień, wsypuje do moździerza, rozgniata, miesza z białą farbą kupowaną w drogerii i zaczyna swój czarodziejski obrzęd. Intonuje psalm i zaczyna malować. Wyłącznie kwiaty, które wydają się jej najpiękniejsze na świecie. Serafina istniała naprawdę. Nazywała się Seraphine de Senlis i rzecywiście została odkryta przez Uhdego, który zachwycił się jej naiwnym stylem tak, jak niegdyś u nas zachwycano się Nikiforem.
p
W tle przewala się historia: trwa wojna, szaleje kryzys, ale w życiu Serafiny niewiele się zmienia. Wciąż maluje swoje kwiaty w natchnieniu, boskiej ekstazie. Tylko wtedy żyje naprawdę, wymyka się nieefektownej, nudnej prozie małomiasteczkowego życia.
Provost subtelnie maluje swój obraz artystycznej prostoty, zwyczajnej niezwykłości, odpływów i przypływów swego protektora zajętego ważniejszymi sprawami. W końcu zaczyna wierzyć, że malować kazały jej anioły zesłane przez Najświętszą Panienkę, a dla ludzi jest jasne, że zwariowała do reszty. Provost nie rozstrzyga, czy do malowania pcha Serafinę opatrzność, czy może szaleństwo. buduje swą skromną opowieść z podszytych niejednoznacznością epizodycznych fragmentów, z mikroscenek, mikronatchnień i mikroelementów. Jego film jest w ogóle raczej mikro, ale to wcale nie znaczy, że nic prócz samego zachwytu nad piękną innością z niego nie wynika. Ba, czasy się niby zmieniły, tymczasem samo życie pokazuje, że historia Serafiny mogłaby się wydarzyć nawet dziś. Czyż zachwyt ad śpiewem Susan Boyle - bezrobotnej i niemłodej grubaski z brytyjskiego „Mam talent". Tyle, że kiedyś takie odkrycia miały wiekszą trwałość i większe znaczenie. Dziś nie tylko medialna sława, ale i jej znaczenie kończą się po kwadransie.