Od wielu lat nie pisał pan scenariuszy filmów długometrażowych. Co spowodowało tak długą przerwę?
JACEK KONDRACKI: Rzeczywiście, większość swoich filmów robiłem w latach 80. i na początku 90. A potem dałem się namówić kolegom, by zostać szefem Agencji Scenariuszowej, czyli polskiego funduszu scenariuszowego. Szczerze mówiąc, w tamtym czasie trochę nie wypadało mi angażować się w produkcje, które były częściowo finansowane przez prowadzoną przeze mnie firmę. Drugi raz nie dałbym się namówić na taki eksperyment, bo wiele razy musiałem rezygnować ze swoich projektów. Część własnych pomysłów oddałem wtedy kolegom. Teraz z radością wracam do robienia filmów fabularnych.
"Operacja Dunaj" to chyba pierwsza komedia w pańskim dorobku. Do tej pory pisał pan scenariusze bardziej serio, nierzadko bliskie kinu moralnego niepokoju...
Ale w niektórych filmach, które robiłem, jak "Pamiętnik znaleziony w garbie", "Męskie sprawy" czy "Łuk Erosa", na motywach powieści Kadena Bandrowskiego, można znaleźć delikatną grę stylistyczną, próbę poszukiwania czegoś pomiędzy poważną opowieścią a historią komediową czy przynajmniej ironiczną. Tak więc nie była to dla mnie zupełna nowość.
Tym razem podjął się pan chyba niełatwego zadania. Sięgnął pan do konwencji bliskiej tradycji kina czeskiego i czeskiej literatury. Polacy są do niej mniej przyzwyczajeni...
Niezupełnie. Jeśli w przypadku "Operacji Dunaj" mówi się o duchu czeskim i o nawiązaniach do Hrabalowskiego czy Menzlowskiego sposobu opowiadania, należy pamiętać o tym, że my też mamy taką tradycję. To tradycja Andrzeja Munka czy mit Piszczyka, nie mówiąc o takich filmach, jak "Jak rozpętałem drugą wojnę światową" czy "CK Dezerterzy". Nie jest tak, że importowaliśmy wyłącznie czeskie wzorce. Sami potrafimy opowiadać o historii w stylu komediowym czy komediodramatycznym.
Nigdy chyba jednak nie śmialiśmy się z własnej historii, konfrontując się z innym narodem, który przez nas ucierpiał?
Istotnie, pod tym względem film i książka "Operacja Dunaj" są wyjątkowe. To myśmy napadli na Czechów w roku 1968 razem z innymi armiami Układu Warszawskiego i to my ewentualnie mamy czego się wstydzić. Musimy uderzyć się w piersi. Ale myślę, że nie należy tego robić w tonacji tragicznej czy patetycznej, tak jak najczęściej polskie kino opowiada o historycznych dramatach. Chcieliśmy wykorzystać pewien humoru czeskiego, ale z polskimi wtrętami. Baliśmy się, co na to wszystko powiedzą Czesi, a przynajmniej nasi partnerzy. Okazało się jednak, że Boleslav Polívka, Eva Holubová i inni znakomici czescy aktorzy podeszli do tego z wielkim optymizmem i chcieli wziąć udział w tym przedsięwzięciu. To nas bardzo podtrzymywało na duchu.
Ktoś mógłby powiedzieć, że gdy Polacy opowiadają w kinie o swojej martyrologii, kręcą takie filmy jak "Katyń" – pełne powagi i patosu, a kiedy mają coś na sumieniu, uciekają w komedię. Nie obawiali się państwo takiego zarzutu?
Każdy film jest osobnym pomysłem i inną próbą ogarnięcia rzeczywistości. Być może powinien powstać film o inwazji na Czechosłowację w 1968 roku w tonacji realistycznej czy dramatycznej, ale to nie jest ten przypadek. Nie aspirujemy, by powiedzieć, jak było naprawdę. "Operacja Dunaj" to rodzaj baśni filmowej na motywie zasłyszanej gdzieś legendy o zaginionym czołgu. Polscy bohaterowie w gruncie rzeczy niczym nie zawinili, że wysłano ich do Czechosłowacji. Przez przypadek zaparkowali też w czeskiej gospodzie. Zderzenie Polaków i Czechów w filmie jest opowieścią o dwóch światach. Bohaterowie są na siebie skazani, dlatego siłą rzeczy sytuacja jest tragikomiczna. Tak, naszym zdaniem należało to pokazać.
A jak na scenariusz filmu zareagował Jiri Menzel?
Bardzo pozytywnie. Przez chwilę dopytywał się nawet, czy ten scenariusz jest wolny, bo sam pomyślał, by się do niego przymierzyć. Ponieważ reżyserią miał już zająć się Jacek Głomb, Menzel zgodził się opiekować filmem i zagrać w nim dużą rolę.
Postać dróżnika Oskara jest w jakimś stopniu symboliczna. Z jednej strony to ukłon w stronę "Pociągów pod specjalnym nadzorem", z drugiej – przypomnienie, że Jiri Menzel to zdobywca statuetki o tym właśnie imieniu – Oscar. Czy ta rola powstała specjalnie dla czeskiego reżysera?
Wszyscy o to pytają, a nawet zarzucają nam, że zwróciliśmy się do Menzla od razu, mówiąc mu o bohaterze stworzonym z myślą o nim. Prawda jest taka, że bohater o imieniu Oskar był wcześniej, niż mogliśmy mieć nadzieję, że Menzel zagra tę rolę. Dopiero przy pomocy naszego czeskiego koproducenta Rudolfa Biermanna udało nam się złożyć mu taką propozycję.
Sam Jiri Menzel wspominał, że w "Operacji Dunaj" znajdziemy nieco z ducha Hrabala. Film i lektura książki pod tym samym tytułem od razu przywodzą jednak na myśl rubaszno-koszarowy dowcip spod znaku Jaroslava Haska...
Duch Haska z pewnością unosi się nad książką. Mam jednak nadzieję, że są w niej różne rodzaje humoru. Wszystko zaczyna się trochę w duchu humoru koszarowego, ale potem, w momencie, kiedy stajemy naprzeciwko Czechów, a do powieści wchodzą czescy bohaterowie, zmienia się też typ humoru. Ta książka jest dygresyjna. Staraliśmy się, żeby tam była mocna, dramaturgicznie wciągająca opowieść, ale też aby "Operację Dunaj" dało się też czytać na poziomie zabawy formalnej, odniesień językowych czy gry literackiej. Tak więc jest tam trochę czesko-rubasznego, właśnie Haszkowskiego humoru, trochę Hrabala, trochę ukłonów w stronę Bułhakowa. Podobnie jak filmem, chcieliśmy się bawić tą książką na różnych piętrach.
Przed powieścią i filmem była sztuka "Operacja Dunaj" wystawiona przez Teatr Modrzejewskiej w Legnicy również w reżyserii Jacka Głomba. Jej autorem był Robert Urbański, z którym współpracował pan przy scenariuszu i książce. Czy łatwo było pisać powieść w dwie osoby?
To było skomplikowane. Ale ponieważ mieliśmy doświadczenie pisania scenariusza, było nam łatwiej. Oczywiście miałem więcej doświadczenia w tej dziedzinie od Roberta, ale później stanęliśmy już obaj jako debiutanci piszący powieść. Walczyliśmy z nią dosyć długo, bo 9 czy 10 miesięcy dłużej, niż powstawał scenariusz. Było to trudniejsze, bo piszący książkę sami muszą wyreżyserować swoją opowieść.