KATARZYNA NOWAKOWSKA: Dlaczego zdecydował się pan reżyserować? Jest pan wybitnym operatorem. Poczuł pan, że czas zrobić noś nowego, innego?
CHRISTOPHER DOYLE: To nie była żadna świadoma decyzja, by dokonać jakiejś zmiany w życiu zawodowym. Za każdym razem, kiedy podejmuję się reżyserowania, a dzieje się to raczej sporadycznie, choć ostatnio mnożą się takie propozycje, staje się to na czyjąś konkretną prośbę. Tak było też w przypadku "Izolatora” - polscy producenci zaprosili mnie do współpracy, a ja się zgodziłem, bo spodobał mi się projekt. Tak więc na dnie tej decyzji nie leżą jakieś moje niezaspokojone ambicje, choć z pewnością chęć eksplorowania własnych możliwości, których do tej pory nie wykorzystywałem. Uwielbiam pracę operatora, mam okazję współpracować z najlepszymi reżyserami na świecie, nie chciałbym z tego zrezygnować na rzecz czegoś innego. Poza tym mając doświadczenie w pracy z tak wybitnymi przedstawicielami zawodu, o swoim reżyserowaniu myślę skromnie - oni są po prostu lepsi ode mnie, mają lepsze pomysły, intuicję. Zgodziłem się reżyserować "Izolatora”, bo ujęło mnie zaufanie, jakim ktoś mnie obdarzył. Mam nadzieję, że go nie zawiodłem.

Nie jest więc tak, że chciał pan wyjść z cienia, w którym zazwyczaj znajduje się operator, i zagrać wreszcie pierwsze skrzypce?
Nie, nic z tych rzeczy. Wręcz przeciwnie, już stęskniłem się za pracą operatora i zaraz do niej wracam. Nie sądzę zresztą, abym kiedykolwiek, choć na chwilę przestawał nim być. Nawet kiedy reżyseruję, jestem przede wszystkim operatorem, co musi być trudne do zniesienia dla pracujących ze mną operatorów, bo strasznie im się wtrącam do pracy… W pracy filmowca podoba mi się to, że kiedy zajmujesz się tym już tak długo, uczysz się powoli wszystkich części tego procesu, wiesz coraz więcej i możesz wchodzić w nowe role. Ja na przykład chętnie zgadzam się od czasu do czasu zagrać małą, trzecioplanową rólkę, jeśli ktoś mi to zaproponuje, jak Takashi Miike na przykład.

Polscy aktorzy, którzy zagrali w filmie, byli zachwyceni pańskim stylem reżyserowania. Podobało im się zwłaszcza, że nie robi pan prób ujęć, tylko od razu każe grać i rejestruje tę pierwszą scenę, która często okazuje się najlepsza.
Bardzo mi miło, jeśli tak mówią, to mnie uszczęśliwia. Ale nie będą twierdził, że mam jakiś szczególnie genialny styl reżyserowania. Myślę, że jest on wynikiem całej mojej niewiedzy na temat reżyserii (śmiech).

Miał pan okazję pracować z wieloma świetnymi reżyserami, na pewno podpatrzył pan jakieś metody i techniki.
Owszem, ale ponieważ pracowałem z bardzo różnymi filmowcami, od Wong Kar-waia, który nie używa scenariusza, po Nighta Shyamalana, który ma precyzyjnie rozrysowane storyboardy każdego ujęcia, więc trudno wyciągnąć z tego jakąś jedną, określoną metodę. W pracy z aktorami zdaję się w dużej mierze na intuicję, staram się znaleźć drogę do ludzi, z którymi pracuję. W miarę posuwania się prac nad „Izolatorem” robiłem coraz więcej notatek, coraz lepiej wiedziałem, czego mam wymagać, jakie stawiać zadania, bo znałem już Anię Przybylską czy Janka Frycza na tyle, że wiedziałem, czego od nich chcieć (śmiech). Udało nam się też wspólnie wpaść w pewien dobry rytm - ja stworzyłem dla aktorów pewne nowe sytuacje, a z kolei ich zachowania i reakcje dawały mi nowe inspiracje do dalszej pracy. Staraliśmy się wspólnie wyciągać ze scenariusza pewne idee i je rozwijać.

No właśnie, ze scenariuszem jest chyba pewne nieporozumienie - film był zapowiadany jako polityczny thriller o zabójstwie polskiego ministra Jacka Dębskiego, podczas gdy z tego, co mówił pan na konferencji prasowej, wynika, że jest to polityczna love story.
Historia, jej zarys dramaturgiczny opiera się na tamtym zdarzeniu. Postać Ojki, którą zagrała Przybylska, to odpowiednik Inki, która odegrała pewną rolę w zabójstwie ministra, ale w moim filmie jej losy układają się zupełnie inaczej niż w rzeczywistości. Ale nawet jeśli akcja filmu opiera się na faktach, to jest przede wszystkim jakąś ich interpretacją, próbą odczytania tego, co pomiędzy wierszami, czego nie było w prasowych relacjach. Nie interesowało nas zrobienie filmu demaskatorskiego, politycznego, który odpowiadałby na pytanie "Kto to zrobił?”. To nie jest zadanie dla filmowców, lecz dla policji i sądu, mnie to nie interesuje. Dostrzegłem w tej historii potężny ładunek emocjonalny, naprawdę duże namiętności, niezwykłe motywacje wynikające z międzyludzkich napięć. I o tym chciałem zrobić film. Oczywiście to wszystko stanowi pewną bazę do dalszych rozważań: jak politycy kontrolują nasze życie? Jak reagują na pewne sytuacje, o których ogół ludzi nie ma pojęcia? Chciałem zrobić historię o miłości - rozgrywającą się w mrocznej, ciemnej i napiętej atmosferze, ale jednak o miłości, a nie o polityce.