Reżyser Paweł Chochlew, gdy zakazano ekipie wstępu na Westerplatte, przeniósł plan filmu na Litwę, gdzie polski producent – Pleograf – znalazł koproducenta Robertasa Urbonasa.
W listopadzie ub.r. zdjęcia zostały przerwane. Oficjalnie z powodu choroby Bogusława Lindy. Ale członkowie ekipy mówią wprost, że choroba aktora była dopustem bożym, bo praca i tak by stanęła z braku środków. Większość osób zaangażowanych w film nie dostała wynagrodzenia, ciągle brakowało pieniędzy na dekoracje, kostiumy, a nawet na oświetlenie planu.
Pieniądze dopiero na koniec
Co się stało z niemałym budżetem filmu w wysokości 11,5 mln zł, z czego 3,5 mln to dofinansowanie PISF? Chochlew twierdzi, że do dziś zrealizowano 70 procent zdjęć, ale umowy ze sponsorami były napisane tak, że producenci dostaną pieniądze po zakończeniu zdjęć. Reżyser ma wrócić na plan jeszcze w kwietniu i skończyć film na 1 września, tymczasem montuje nakręcony materiał, który zresztą i tak zastawił na poczet długów za wypożyczenie kamer i sprzętu.
Kłopoty filmu wynikają z niedoszacowania kosztów produkcji. Taka sytuacja jeszcze kilka lat temu była właściwie codziennością, dzisiaj to na szczęście już rzadkość. Działalność Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej przyczyniła się znacznie do finansowej stabilizacji. W roku 2009 PISF przeznaczył na wspieranie produkcji ponad 132,6 mln zł. To nieco więcej niż w roku 2008 – 115 mln zł, i ponad dwukrotnie więcej niż w latach poprzednich, kiedy kwota ta wynosiła od 50 do 70 mln zł. Wszystkie filmy, które startowały w konkursie w Gdyni, były dofinansowane przez PISF. Bez tych środków większość z nich nigdy by nie powstała. Nakłady zaczynają przekładać się wreszcie na zyski. W minionym roku polskie filmy przyciągnęły do kin 8,4 mln widzów i przyniosły aż 136,8 mln zł wpływów. Polacy nadal najchętniej oglądają romantyczne komedie – „Kochaj i tańcz” zobaczyło 1,3 mln widzów, „Idealnego faceta dla mojej dziewczyny” ponad 700 tys. – ale też i filmy ambitniejsze. „Galerianki” Rosłaniec zobaczyło aż 575 tys. widzów, „Wojnę polsko-ruską” Żuławskiego 441 tys., a „Rewers” Lankosza – 331 tys. Ustawa o kinematografii całkowicie uniezależniła polską produkcję filmową od budżetu państwa. Dzięki słynnemu artykułowi 19 tej ustawy część dochodów kin, dystrybutorów i nadawców telewizyjnych składa się na budżet, który PISF przeznacza na produkcję filmową. To najbardziej stabilny element finansowania polskiej produkcji filmowej, zwłaszcza w czasie kryzysu.
Bez telewizji ani rusz
Ale zagrożeń wciąż nie brakuje. Największym jest groźba wycofania się ze wspierania produkcji filmowej przez TVP, całkiem realna wobec jej finansowej zapaści. W ubiegłym roku telewizja publiczna przeznaczyła na produkcję filmów fabularnych niespełna 6 mln zł, w poprzednich latach bywało tych pieniędzy cztery, pięć razy więcej. Szefowa PISF Agnieszka Odorowicz przewiduje, że rekordowej produkcji na poziomie 40 – 50 tytułów rocznie nie da się utrzymać. – Na pewno powstanie mniej fabuł kinowych. Telewizja publiczna była dla nas dotychczas jedynym partnerem w produkcji filmów ambitnych, niekomercyjnych.
Na kłopoty koprodukcje
Na szczęście funkcjonuje na naszym rynku kilka studiów filmowych zdolnych partnerować przy podobnych projektach, ale bez TVP poradzić sobie będzie trudno – mówi Odorowicz. Sposobem na załatanie tej luki już dziś są coraz liczniejsze koprodukcje z silnymi partnerami z Zachodu. Nasz rynek filmowy jest jednak wciąż ograniczony. – Film z przeciętnym budżetem do 4 – 5 mln zł ma szansę się u nas zwrócić przy półmilionowej widowni. Nie możemy robić droższych filmów, bo po prostu takie są warunki rynkowe. Z tego powodu nie może powstać film o Nowaku-Jeziorańskim, na który wciąż brakuje pieniędzy, leży projekt filmu o Powstaniu Warszawskim, na który potrzeba co najmniej 50 mln zł, bo taniej nie ma sensu go robić – mówi prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich Jacek Bromski.