Dla świata jesteś „Idolką”, odnoszącą sukcesy wokalistką. Skąd pomysł, by zagrać w filmie „Justin i Kelly”?
Kelly Clarkson: Nigdy nie chciałam być aktorką i raczej nią nie będę, a już napewno nie porzucę muzyki dla aktorstwa. Zagrałam w tym filmie, bo takie były warunki uczestnictwa w amerykańskim „Idolu”. Próbowałam jakoś się z tego wymigać, ale się nie udało. Nienawidziłam każdej minuty pracy na planie. Prawdziwe aktorki to Meryl Streep i Kate Blanchett. Ale na pewno nie ja.
Jak odnajdujesz się w roli gwiazdy? Czy czasem nie przeklinasz dnia, w którym wygrałaś „Idola” i nagle zmieniło się twoje życie?
To byłaby wielka niewdzięczność wobec Boga i losu. Dostałam szansę i po prostu ją wykorzystałam. Wygraną traktuję raczej jako błogosławieństwo. Darem jest też to, że ludziom podoba moja muzyka, mój głos. Cieszę się, że doceniają moją pracę. A jak radzę sobie z tak gwałtowną zmianą w sposobie życia? Mam na to własny przepis: staram się oddzielać życie prywatne od „gwiazdorskiego”. Nigdy nie słucham własnych nagrań. Jedyne momenty, w których słyszę swój głos, to... koncerty. Pozwala mi to zachować zdrowy dystans do samej siebie.
Myślisz, że zawsze będzie ci się to udawało? Podczas eliminacji do „Idola” śpiewałaś „Express yourself” Madonny. Być może za jakiś czas będziesz taka jak ona…
Nie, nie, nie. Na pewno nie! Do Madonny się nie porównuję, bo jesteśmy zupełnie inne. Nie ukrywam oczywiście, że ja szanuję i jestem fanką jej muzyki. Ale w jej wieku nie zamierzam wciąż skakać po scenie. Po pięćdziesiątce będę przesiadywać całymi dniami na ganku jakiegoś przytulnego wiejskiego domku, sącząc słodzoną herbatę albo włóczyć się po okolicy z psami.
Chyba rzeczywiście nie masz natury skandalistki. Kolorowa prasa nie pisze o twoich wybrykach po alkoholu. Najbardziej „szokujące” nagranie z twoim udziałem, to kiedy pojawiasz się lekko wstawiona na meczu bejsbolowym. Ale tak całkiem poważnie: masz szczęście i udaje ci się omijać wścibskie kamery i obiektywy fotografów, szukających sensacji? Czy naprawdę jesteś taką grzeczną dziewczynką?
Ani jedno, ani drugie. Po prostu nie mieszkam w Los Angeles, ani w Nowym Jorku, tylko w Teksasie. A tu nie ma paparazzich. Poza tym mam nieco ograniczone możliwości bywania w nocnych klubach. Kiedy mam ochotę się rozerwać, idę do byle jakiego przeciętnego teksańskiego baru. Często również organizuję imprezy u siebie w domu. Mam duży kawałek ziemi, mogę zaprosić mnóstwo gości, rozpalić ognisko – to mi sprawia prawdziwą przyjemność.
Tak jak mówiłem – grzeczna teksańska dziewczyna. Ale jesteś gwiazdą i od pewnych rzeczy nie uda ci się uciec. Powiedz, czy kiedykolwiek miałaś problemy ze swoimi fanami?
Nigdy. Wydaje mi się, że większość moich fanów jest po prostu normalna i podobna do mnie. Nie ma wśród nich psychopatów. A może nie jestem artystką, która przyciąga tego typu ludzi? Najgłupszą rzeczą, jaką wielbiciele robią z mojego powodu, są tatuaże. Niektórzy biorą autograf, żeby potem zrobić sobie tatuaż w jego kształcie… Za kilka lat będą tego żałować. Ale z drugiej strony, to dowód, że są pełni pasji. Uwielbiam przed koncertami rozmawiać z moimi fanami. Słuchać, jak opowiadają o własnych piosenkach, zwierzają mi się, dlaczego są dla nich ważne.
Jak bycie sławną wpływa na twoje związki?
Powiem wprost: jestem straszna w związkach. I sława tego nie zmieniła. Ani na lepsze, ani na gorsze – bo gorzej się nie da. Jestem ekstremalnie emocjonalna. Potrafię się popłakać, oglądając reklamę samochodu albo wpaść w straszną wściekłość z równie błahego powodu. To odstrasza facetów. Poza tym moja praca tak mnie pochłania, że czasem jest ważniejsza od kogoś, z kim jestem. Nie mam jednak najmniejszego zamiaru na siłę się zmieniać, bo czuję się szczęśliwa z taką Kelly Clarkson, jaką jestem. I to najważniejsze.