Andrzej Wajda zasłużył na to, żeby traktować go serio, bez stymulowanych pozaartystycznymi kontekstami krytycznych uników. Trzeba zatem powiedzieć głośno, ale i szczerze: "Powidoki" nie są filmem artystycznie spełnionym, to tytuł niedopilnowany scenariuszowo, inscenizacyjnie, miejscami także aktorsko, chybotliwy konstrukcyjnie. Ale to równolegle kino kilku ważnych scen, a w wymowie politycznej film przeraźliwie wręcz aktualny i dojmujący.

Reklama

"Powidoki" oglądałem po raz pierwszy na ostatnim festiwalu w Gdyni. Wajdzie urządzono wówczas wspaniałe 90. urodziny, mistrz wydawał się być w znakomitej formie fizycznej i intelektualnej. Pełen wigoru, energiczny, dowcipny. W towarzystwie ukochanych aktorów i przyjaciół, w wypełnionej po brzegi sali Teatru Muzycznego w Gdyni, zaczęliśmy oglądać "Powidoki". I mina nam rzedła.

Wbrew pozorom porażki ulubieńców są dla dziennikarzy przykrością. Piszę to w swoim imieniu, ale mam wrażenie, że większość kolegów podziela ten pogląd. Nic nie cieszy mnie bardziej niż sukces polskiego kina, zwłaszcza sukces niespodziewany, nic nie martwi dotkliwiej od klapy faworyta. "Powidoki" nie są oczywiście żadną klapą. To film solenny, nieco staroświecki w formie (ale przecież od Wajdy nikt przy zdrowych zmysłach nie wymagał eksperymentów formalnych), ze wspaniałym Bogusławem Lindą w roli Władysława Strzemińskiego, pioniera i mistrza polskiej awangardy, ale nie da się ukryć, również kino pełne niedociągnięć, niedokończonych albo puszczonych w niepamięć wątków (cała postać Hani granej przez Zofię Wichłacz). Wajda kompletnie nie miał tym razem pomysłu na sceny zbiorowe albo sekwencje z udziałem młodych ludzi, akolitów Strzemińskiego, przypominających w "Powidokach" w większym stopniu ożywione manekiny niż idealistycznych nonkonformistów. Moja rozterka poznawcza bierze się ze świadomości wszystkich tych uchybień artystycznych, ale i jednoczesnego podziwu dla Wajdy. Przede wszystkim dla jego odwagi. Strzemiński zapłacił wysoką cenę za niezależność twórczą. W czasach stalinizmu stał się wyrzutkiem zepchniętym do artystycznego czyśćca tylko dlatego, że nie sprzeniewierzył się własnym poglądom. Jakże aktualnie brzmi to dzisiaj. Strzemiński był kimś groźnym, właśnie dlatego, że nieoczywistym. Wajda mówi nam: Nie wolno wam się bać! Walczcie o etos.

Akson Studio / Anna Wloch

"Zrobiłem film polityczny o artyście" – pisze reżyser w eksplikacji. Twórca "Popiołu i diamentu" nie mógł trafić celniej z tematem i bohaterem. To była odwaga i brawura proroka, który "Powidokami" antycypował wydarzenia z codziennego życia politycznego i społecznego. Po kilkunastu miesiącach od realizacji zdjęć impertynenckie dialogi różnej maści politruków z "Powidoków" stają się z wolna codziennością. Populizm na trwałe stowarzyszył się z oportunizmem, a język dyplomacji czy nawet politycznej poprawności przegrał z kretesem z pozbawioną już nawet przysłowiowego listka figowego mową nienawiści. I o tym właśnie opowiada Wajda, detalicznie pokazując ów mechanizm. Być może przegrywa na tym sztuka filmowa, wygrywa jednak mocne ostrzeżenie. Twórca "Człowieka z marmuru" wielokrotnie podkreślał w wywiadach, że jest zwierzęciem politycznym, to go napędza i stymuluje. W "Powidokach" stymulantem staje się świadomość obywatela tego kraju, kontynentu i świata, ale i świadomość starca ostrzegającego nas przed czasem przeszłym dokonanym, którego popioły mimo wszystko przetrwały do dzisiaj. I znowu się żarzą.

Reklama

***

Na festiwalu w Gdyni, w tamten ciepły wrześniowy wieczór, z seansu "Powidoków" wracałem ze spuszczoną głową. Nie dałem się uwieść wymuszoną benefisowym wzruszeniem falą entuzjazmu dla dzieła Wajdy. Było mi raczej przykro i smutno, że film jednak nie bardzo się mistrzowi udał. Równocześnie jednak byłem pełen szacunku dla Wajdy, że kolejny raz w swojej karierze zdiagnozował coś więcej niż doraźny kłopot społeczny, dotarł do sedna problemu. Ten szacunek pozostał. Wajda pokazuje w "Powidokach" konsekwencje jedynie słusznej polityki, niedopuszczającej do dialogu, rugującej innowierców na możliwie najszerszej skali negatywnej. W tym sensie "Powidoki" są filmem o odwiecznym mechanizmie nawarstwiania się zła, pytaniem o zaczyn owego mechanizmu, reakcję wobec nieuczciwości, hipokryzji, cynizmu. Jak reagować? Jak się przed tym wszystkim bronić? Barykady czy emigracja wewnętrzna, otwarty bunt czy próba kompromisu? Wajda, jak każdy wielki artysta, nie przesądza o jedynie słusznym rozwiązaniu, nie przebiera się w szaty moralisty. Strzemiński w interpretacji Lindy jest przykładem bohatera, który ma natomiast siłę na to, żeby się nie zgadzać. Niezgoda wobec sytuacji politycznej czy społecznej może przyjąć różne rozmiary. Cichy protest lub głośne "nie" z otwartą przyłbicą. Ważne jest to, żeby nie wycofać się całkowicie, bronić poglądów albo chociaż starać się dawać świadectwo życia w prawdzie. To dekalog każdego obywatela, nie tylko artysty. Taki był również dekalog Andrzeja Wajdy.

Reklama

Warto będzie wracać do "Powidoków" w przyszłości. Traktować ten tytuł nie tylko jako łabędzi śpiew nestora polskiej kinematografii, lecz także autonomiczne, chociaż problematyczne pod względem jakości dzieło filmowe. Bardzo polubiłem określenie Truffauta piszącego o "chorych wielkich filmach". W ten sposób francuski reżyser określał arcydzieła, które na różnych etapach produkcji zachorowały. Przeziębiły się, rozkaszlały, straciły fason. Truffaut je uwielbiał, uważał, że są ważniejsze od spełnionych, sytych popisów mistrzowskich. Filmy chrome z wielkimi scenami, filmy stylistycznie pęknięte, ale na swój sposób dojmujące i prawdziwe. I takie są właśnie "Powidoki". Kiedy w jednej z pierwszych scen filmu widzimy okno pracowni Strzemińskiego, które przesłania wielka czerwona płachta z podobizną Stalina, a malarz wycina zeń szparę, przez którą może odsłonić światło, czuje się w tym prostym przecież chwycie siłę metafory godną najlepszych scen z kina Wajdy. Wielkich scen nie tylko z wajdowskich arcydzieł, ale również z długiej serii tytułów niedoskonałych, pękniętych, niesubordynowanych. Tytułów, które kocham: pierwsza i ostatnia noc miłości w "Kronice wypadków miłosnych", szarża konna w "Lotnej", wyszczerzone zęby Braunek w "Polowaniu na muchy". Lista bez końca.

Akson Studio / Anna Wloch

***

Nie wiem, na ile broni się dzisiaj twórczość Strzemińskiego – artysty, teoretykiem na pewno był niezwykłym, ale czy malarzem? Prywatnie wolałbym zobaczyć film o sztuce jego żony, Katarzyny Kobro i jej dramatycznym losie u boku męża tyrana (ten wątek Wajda pomija zupełnie). "Powidoków" nie traktuję zresztą jako opowieści biograficznej, tylko rzecz o postawie świadomego artysty, który wie, że czasami trzeba zabrać głos, powiedzieć, co się myśli, nie wolno dać się zastraszyć. To również film o mieście Łodzi. Akcja "Powidoków" rozgrywa się wprawdzie w latach 1948–1952, ale wędrując dzisiaj ulicami miasta, czuję się trochę tak, jakby w niektórych miejscach czas się zatrzymał. To nie wyrzut, nie wszystko musi zostać przemielone w architektonicznej maszynce. Wolę, żeby Łódź zachowała na zawsze coś ze swojej dzikości, tajemnicy, żeby nie była remontowana na siłę. Często zmęczona, ale przecież fascynująca, z podniszczonymi elewacjami pysznych kamienic, sama w sobie stanowi dzisiaj coś w rodzaju przypowieści, której komponentami są pycha i rozczarowanie. Strzemiński jako postać historyczna idealnie wkomponował się filmowo w ten pejzaż. Pyszny i rozczarowany, zwycięski i przegrany. Twórca unizmu w malarstwie, doceniany za granicą, kochany przez studentów, nie poddał się dyktatowi stalinizmu w sztuce. Chciał tworzyć, nie ideologizować, ale twórczość skorelowana z gustem polityków (przywódców, doktrynerów) siłą rzeczy staje się polityką. Na przecięciu tych dwóch składowych tworzy się coś w rodzaju matni. Łódź z pięknej ziemi obiecanej zamienia się w miejsce straszne, rodzaj panoptikum, w którym nie można oddychać. Strzemiński zostaje relegowany z uczelni, wykreślony ze Związku Artystów Plastyków. Strącony z piedestału, zaczyna życie na marginesie. W tym życiu coraz bardziej na niby towarzyszy mu temperamentna, nad wiek rozgarnięta i dojrzała córka Nika (debiut Bronisławy Zamachowskiej). Obrazy z przeszłości nakładają się na teraźniejszość. Strzemińskiego i naszą. To są właśnie tytułowe powidoki. Z jednej strony chodzi o kluczowe pojęcie w teorii widzenia Strzemińskiego, z drugiej o wszystko to, co w nas zostaje. Siatkówka oka zapamiętuje wizję, obrazek z momentu wstecznego. Czas rzeczywisty biegnie do przodu, ale nie wszystko ulega wytraceniu. Obrazy nakładają się na siebie, tworzą dialog. W terminologii Strzemińskiego chodziło na przykład o przenoszenie wrażenia z obrazu na rzeźbę, z rzeźby na malarstwo. W terminologii Wajdy powidoki to przejście z pamięci przeszłości do ostrzeżenia na przyszłość. "Autorów sądzą ich dzieła" – pisał Norwid. Wajda był naszym Norwidem. To jego ostatnie takie ostrzeżenie, ostatni powidok.

Powidoki | Polska 2016 | reżyseria: Andrzej Wajda | dystrybucja: Akson Studio | czas: 98 min