Nowy film Jacka Bromskiego łączą z jego słynną trylogią ten sam koszarowy dowcip i festyniarska przaśność. Na domiar złego reżyser bardzo wąsko rozumie pojęcie opowieści inicjacyjnej – wydaje się, że odnosi je wyłącznie do erotycznych perypetii głównego bohatera. Gdyby Neil Armstrong mógł wiedzieć, w jakim kontekście Bromski wykorzysta jego słowa o "małym kroku dla człowieka, lecz wielkim dla ludzkości", z miejsca sfrunąłby z Księżyca i zapadł się ze wstydu pod ziemię.
Ochota na równie demonstracyjne gesty przychodzi zresztą w trakcie seansu jeszcze wielokrotnie. Film Jacka Bromskiego okazuje się ciężkostrawny jak obiad w barze mlecznym i obciachowy niczym dancing w Ciechocinku.
Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że "Bilet na księżyc" broni się aktorsko, a do pewnego momentu mądrze korzysta ze schematu amerykańskiego filmu kumpelskiego. Wszelkie złudzenia rozwiewa jednak kuriozalne zakończenie. Bromski serwuje widzom bodaj najdziwaczniejszą woltę fabularną od czasu "Od zmierzchu do świtu" Roberta Rodrigueza. Kłopot w tym, że inaczej niż znany z pastiszowej maestrii Meksykanin polski reżyser traktuje swoją fabułę zupełnie poważnie.
W tendencji do groteskowej mityzacji przeszłości "Bilet na księżyc" zdradza pokrewieństwo z przecenianym "Wszystko, co kocham". Jednocześnie jednak twórcy obu filmów odwołują się do skrajnie odmiennych wrażliwości. We "Wszystko…" Jacek Borcuch wystylizował rzekomo zbuntowanych bohaterów na pięknoduchów rodem z reklamy H&M. Twórca "Biletu na księżyc" portretuje za to peerelowskich macho kropiących najpewniej swe ciała wodą toaletową Brutal. W zawstydzająco mizoginicznej wizji reżysera kobiety mają inteligencję sklepowych manekinów, a za swoje główne zajęcie uważają eksponowanie przed kamerą bujnych piersi. Traf chce, że to właśnie żeńska bohaterka wypowiada zdanie idealnie podsumowujące cały film: – Jak się za dużo myśli, to się robi smutno.
BILET NA KSIĘŻYC | Polska 2013 | reżyseria: Jacek Bromski | dystrybucja: Kino Świat | czas: 120 min