Spotykamy się, by porozmawiać o filmie "Artysta i modelka", który wchodzi na ekrany polskich kin.

Jean Rochefort: Och, jest pan z Polski? "Proszę bardzo, dziękuję, do widzenia". Zdziwiłem pana? Dawno temu miałem polską żonę, córkę komunistycznego dygnitarza. Nigdy nie mogłem zrozumieć, czemu woli wódkę od wina.

Reklama

Czy w związku z małżeństwem odwiedził pan kiedyś mój kraj?

Tak, w 1958 roku w Warszawie wzięliśmy ślub cywilny. Moim świadkiem był Jean-Pierre Marielle, również aktor, którego może pan kojarzyć choćby z "Kodu da Vinci". Pamiętam, że w obcym kraju byliśmy zdezorientowani, a sama ceremonia przebiegała na sposób bardzo chaotyczny. Doszło do tego, że urzędnik się pomylił i niewiele brakowało, by to Jean-Pierre poślubił moją żonę!

Czy miał pan jakąś styczność z polskim kinem?

Oczywiście, przyjaźniłem się ze Zbigniewem Cybulskim. Pamiętam, że upiliśmy się kiedyś na festiwalu w Sztokholmie i całą drogę z bankietu do hotelu przeniosłem go na plecach. Gdy parę lat później dowiedziałem się o jego tragicznej śmierci, zrobiło mi się smutno. W "Popiele i diamencie" był naprawdę znakomity. Film Wajdy bardzo mi się zresztą podobał. Tak samo jak wczesne dokonania Romana Polańskiego.

Które z jego filmów pan oglądał?

Zachwyciłem się "Dwoma ludźmi z szafą". Gdy Polański przyjechał do Francji, poczułem się dość zabawnie, bo swego czasu byliśmy do siebie bardzo podobni. Jestem pewien, że mógłbym się wcielić w jego postać na ekranie. Dziś – w "Wenus w futrze" – świetnie zrobił to zresztą za mnie Mathieu Amalric. Polański to geniusz, ale wiem, że wasze kino nie kończy się na klasyce. Bardzo chciałbym w najbliższym czasie obejrzeć "Idę", która jest teraz pokazywana we Francji i zbiera znakomite recenzje.

Akcja "Artysty i modelki" toczy się w trakcie II wojny światowej. Gdy wybuchła, miał pan dziewięć lat. Czy pamięta pan cokolwiek z tego okresu?

Same straszne rzeczy. Otaczający świat wydawał się wtedy pełen przemocy, nikt nie był pewien, czy uda mu się przetrwać następny dzień. Najgorsze, że Europa nie wyciągnęła z tych wydarzeń żadnej lekcji. Wystarczy popatrzeć na to, co dzieje się dziś na Krymie. Putin wzbudza we mnie odrazę – niespecjalnie różni się od dyktatorów, których zapamiętałem z dzieciństwa. Jako Polak wie pan zresztą o kryzysie krymskim więcej ode mnie.

Kilka dni temu miałem okazję rozmawiać z Claudią Cardinale, która w "Artyście…" zagrała pańską żonę. W trakcie wywiadu zdradziła mi, że po raz pierwszy spotkaliście się na planie ponad pół wieku temu przy okazji filmu "Cartouche – zabójca".

Mój Boże, Claudia! Dziwna postać, mogę powiedzieć o niej wszystko, ale nie to, że jest typem intelektualistki. Grająca moją muzę Aida Folch sprawiła mi za to miłą niespodziankę. To świetna aktorka, jestem pewien, że jeszcze pan o niej usłyszy. Dobrym duchem całego filmu był też reżyser Fernando Trueba – utalentowany fachowiec i przemiły człowiek. Pracowałem już z wieloma twórcami, ale wciąż dużą przyjemność sprawia mi kontakt z kimś obdarzonym tak dużą dawką entuzjazmu wobec własnego projektu.

Reklama

W trakcie długoletniej kariery grał pan u największych – Leconte'a, Altmana i Chabrola. Mnie najbardziej fascynuje jednak pańska współpraca z Luisem Bunuelem przy "Widmie wolności". Na czym, pańskim zdaniem, polegał fenomen tego twórcy?

Bunuel posiadał niesamowitą wyobraźnię, która bez przerwy pracowała na najwyższych obrotach. Dlatego niestraszne mu były na planie żadne przeciwności losu. Gdy coś nie szło po jego myśli, zawsze był w stanie wymyślić równie dobre rozwiązanie zastępcze. Przy okazji chętnie demonstrował ujmująco makabryczne poczucie humoru. Miałem wrażenie, że nigdzie nie bawiłby się lepiej niż na cmentarzu.

Czy z perspektywy kilku lat wciąż żałuje pan, że nie udało wam się ukończyć "Don Kichota" z Terrym Gilliamem?

Mniej, niż by się pan spodziewał. Nasze spojrzenia na tę książkę od samego początku były dosyć rozbieżne. Odnosiłem wrażenie, że wizja Cervantesa była znacznie prostsza niż dziwaczne fantazje, które wyrastały z inspiracji Gilliama. Terry jest nierównym reżyserem, ale bardzo kibicuję jego talentowi. "Brazil" uważam za prawdziwe arcydzieło. Nie mogę ponadto zapomnieć, że właśnie dzięki pracy na planie "Don Kichota" udało mi się nawiązać przyjaźń z Johnnym Deppem.