"Po złoto. Historia Władysława Kozakiewicza"

Dokument Ksawerego Szczepanika zgodnie z przewidywaniami koncentruje się wokół słynnego gestu, który unieśmiertelnił Kozakiewicza w stopniu jeszcze większym niż tytułowe złoto olimpijskie. Co jednak sprawia, że film wyrasta ponad wyświechtaną formułę "ruchomej Wikipedii", to nawet nie tyle unikalne archiwalia, ile osobowość samego bohatera. Legendarny tyczkarz przed kamerą prezentuje się jako postać co prawda niewolna od narcyzmu, lecz zarazem ujmująco prostolinijna i wzruszająca. I wciąż, mimo zbliżającej się siedemdziesiątki, sporadycznie emanująca "poczwórnym ADHD", jak to określa starszy brat Włodzimierza, Edward, skądinąd także były lekkoatleta z sukcesami.

Reklama

Najpoważniejszy zarzut do filmu: o Kozakiewiczu mówi się w nim dobrze albo wcale. I mówi wyłącznie w męskim kole wzajemnej adoracji: przyjaciele Jacek Wszoła i Marian Kolasa, dziennikarze i fotografowie sportowi - wszyscy wypowiadają się w samych superlatywach. Nawet jak na konwencję biografii "ku pokrzepieniu serc" nieco razi całkowity brak perspektywy krytycznej, jak i kobiecej. Tym bardziej że żona mistrza, była pływaczka Anna, mogła zaoferować rzadkie spojrzenie łączące prywatne z fachowym.

Mimo to "Po złoto" daje nam całkiem kompleksowy życiorys niepokornego tyczkarza, sięgający z jednej strony lat wczesnej młodości, z drugiej - okresu pomoskiewskiego, słabo zakorzenionego w masowej pamięci.

Trwa ładowanie wpisu

Reklama

Padają mało znane, a bez wyjątku imponujące fakty i liczby - Kozakiewicz jako pierwszy junior w historii Polski skacze ponad pięć metrów, potem bije rekord Europy w pierwszej próbie, nie ma żadnej konkurencji w kraju, wszystko wygrywa z przewagą 15-30 cm nad drugim zawodnikiem.

Na Igrzyskach w Montrealu w 1976 roku jest żelaznym kandydatem do pierwszego miejsca, ale odnosi kontuzję - niczym w wyreżyserowanym spektaklu, gdzie przed ostatecznym triumfem musi nastąpić upadek dla większej dramaturgii.

Ta ostatnia jeszcze się nasila w trakcie scen z Olimpiady w Moskwie. Pojedynek "Kozaka" z reprezentantem ZSRR Konstantinem Wołkowem jest świetnie zmontowany i wciąga mimo wiadomego rezultatu. Kontrowersyjny "wał" pokazany dygnitarzom i radzieckiej widowni jawi się jako pewna kulminacja, a zarazem nowe otwarcie, determinujące dalsze losy sportowca.

Reklama

W tym aspekcie intryguje kwestia tożsamościowa. Kozakiewicz pochodzi z rolniczej rodziny litewskich Polaków z Soleczników, przesiedlonych w ramach repatriacji do Gdyni, gdzie Władysław stawiał pierwsze kroki w sporcie. Wówczas jeszcze, jak wspomina, zaciągał "wileńskim polskim" i był nazywany, podobnie jak jego bliscy, "Ruskiem" lub "sowietem".

"Chcieliśmy się wyzwolić z tego Ruska, (...), udowodnić, że jesteśmy normalnymi ludźmi", zauważa "Kozak". Czy to też mogło go pchnąć do obraźliwego posunięcia? Za jednym zamachem odcinał "Ruska", uciszał krytyków i manifestował dumę narodową. Tak jakby kierował tego "wała" nie tylko w kierunku niechętnej mu moskiewskiej publiczności, ale dużo szerzej - do wszystkich ksenofobów, jakich los postawił mu wcześniej na drodze. A także - co charakterystyczne dla osób ze stygmatem - do lustra.

Powszechnie jednak gest Kozakiewicza uznawano za prowokację polityczną, symbol sprzeciwu wobec radzieckiego imperializmu i symbol buntu w ogóle - nic dziwnego, że tak chętnie podchwytywany przez kolejne pokolenia i stale obecny akurat w polskim rapie, w tekstach Włodiego, Mor W.A., O.S.T.R.-a czy Te-Trisa.

Kultowy "wał" miał jednak dla jego autora bardzo wymierne konsekwencje sportowe i pozasportowe. Po "15 minutach pięknego kawałka życia", jak to ujmuje Kolasa, nastała nagle era Siergieja Bubki i osiągnięcia reprezentanta Polski nie robiły już żadnego wrażenia na komunistycznych działaczach, od początku kontrolujących jego karierę. Tym bardziej że niejednokrotnie już im podpadał, na przykład odmową złamania kontraktu z Tigerem na rzecz Adidasa, co skończyło się półroczną dyskwalifikacją.

Po złoto. Historia Władysława Kozakiewicza / Materiały prasowe

W połowie lat 80. przestał się stawiać na zgrupowaniach. Polski Związek Lekkiej Atletyki zawiesił go w prawach członka kadry narodowej. W tym samym czasie usłużny "Dziennik Telewizyjny" informował o wyjeździe byłej chluby do RFN. Tak Polak, który ledwo co zdążył się nacieszyć pozbyciem piętna "Ruska", został "Niemcem".

"Już nie byłem bohaterem, byłem zdrajcą", wspomina Kozakiewicz. Taki obrót spraw z pewnością ułatwił mu decyzję o przyjęciu niemieckiego obywatelstwa. Niedługo potem wystartował w trójmeczu przeciw Polakom. "Chciałem się z nimi policzyć, niech widzą, co stracili", opowiada. Ostatecznie był drugi, ale pokonał rywali z Polski.

Ironiczne, że świadkujemy temu wszystkiemu w filmie koprodukowanym przez TVP, która dziś przedstawia Tuska jako "Niemca" w taki sposób, że peerelowska propaganda to przy tym szczyt finezji.

To zresztą niejedyna płaszczyzna, na której "Po złoto" rezonuje z "tu i teraz". Weźmy nieudolnych, ale wszechwładnych działaczy sportowych i skandal z pływakami. Weźmy świeżo minione Euro i spontaniczne lub piarowe gesty natychmiast wykorzystywane medialnie czy politycznie w wojnie plemiennej - tęczowe opaski, całą burzę wokół klękania przed meczami. Albo ta rasistowska nagonka na reprezentantów Anglii, którzy po przestrzelonych karnych w jednej chwili przestali być "nasi".

Od wieków te same mechanizmy, a my wciąż dajemy się rozgrywać jak dzieci. Przekażmy sobie gest Kozakiewicza.

Gdzie zobaczyć: W kinach