Często wypomina się Lucowi Bessonowi buńczuczne zapowiedzi, że po nakręceniu dziesięciu filmów zakończy przygodę z reżyserią. Ostatecznie Francuz się ze swojej decyzji wycofał (może głupio było mu pożegnać się z kinem „Arturem i Minimkami”), ale jego karierze wcale to specjalnie nie pomogło. Zdarza mu się odnosić komercyjne sukcesy – jak w przypadku filmu „Lucy” czy serii „Uprowadzona”, której jest scenarzystą i producentem – lecz Besson-artysta to już wspomnienie przeszłości. O intrygujących eksperymentach („Ostatnia walka”) czy inteligentnej grze z kinem gatunkowym („Nikita”, „Leon”, „Wielki błękit”) nie ma już mowy. Liczy się wyłącznie bombastyczne widowisko – nic więcej. Nawet gdy od czasu do czasu spróbuje innego kina, stonowanego i poważnego jak „Lady”, ponosi porażkę.

Reklama

Trwa ładowanie wpisu

Wiara, że „Valerian i miasto tysiąca planet” będzie powrotem Bessona do formy, była więc naiwna, choć przyznaję, że po zwiastunach obiecywałem sobie sporo. Sięgając po klasyczną serię komiksową Francuz miał właściwie gotowy materiał: parę głównych bohaterów (agentów czasoprzestrzennych Valeriana i Laureline), bogactwo fantastycznych światów i postaci, niezłe scenariusze i dialogi. Owszem, seria stworzona przez scenarzystę Pierre’a Christina i rysownika Jean-Claude’a Mézières’a nieco się zestarzała, ale wciąż sprawdza się jako rozrywkowa kultura. Cykl czerpał z dokonań klasycznej science fiction, jednocześnie inspirując kolejnych artystów i filmowców: to bez wątpliwości ważny punkt odniesienia, nie tylko w europejskiej popkulturze (do inspiracji „Valerianem” przyznawał się choćby George Lucas). Ale z tego wszystkiego Besson nie potrafił skorzystać. W wywiadzie dla „The New Statesman” opowiadał, że europejscy twórcy fantastyki mają bardziej otwarte umysły niż Amerykanie, lecz sam otoczył się banałami, schematami, powielanymi od lat kliszami.

„Valerian” w jego wykonaniu jest ciągiem scen byle jak połączonych główną nicią fabuły. Wraz z bohaterami przemierzamy kolejne „dzielnice” gigantycznej stacji kosmicznej Alpha (nazywanej miastem tysiąca planet, bo żyją na niej we względnej komitywie przedstawiciele wszystkich kosmicznych ras). Nowe postaci pojawiają się i znikają, żadna z nich nie jest w stanie przykuć uwagi na dłużej, a scenariusz przypomina dawne gry wideo, w których narracja odbywała się liniowo, a na końcu każdego etapu czekał jakiś boss, któremu trzeba było spuścić łomot. Wszystko rozgrywa się rzecz jasna w zabójczo szybkim tempie, ale bałaganiarska fabuła pozbawiona jest energii, dowcipu (za to nie brakuje czerstwych żartów) i jakiegokolwiek głębszego sensu. Dane DeHaan jako Valerian kompletnie nie ma charyzmy, więc cały show kradnie mu zasłużenie Cara Delevingne (i nawet jestem skłonny przypuszczać, że to zamierzone działanie). Ale co robią na drugim planie Clive Owen, Ethan Hawke i Rutger Hauer? Do zagrania nie mają właściwie niczego. Można oczywiście pobawić się w wyłapywanie różnych smaczków: tu galaktyczny bandzior mówi głosem Johna Goodmana, tam w epizodzikach pojawią się przyjaciele Bessona (m.in. Mathieu Kassovitz czy reżyser „Transportera” Louis Letterier), o a tu sporą rolę dostał Herbie Hancock. Swoje atrakcje z pewnością odnajdą też wielbiciele komiksowego oryginału. Lecz to wszystko nawet nie tyle pusty popis popkulturowej erudycji, ile bufonada reżysera, który robi jeden z najdroższych filmów w historii europejskiego kina („Valerian” miał budżet blisko 200 mln dolarów – to więcej niż chociażby „Spider-Man: Homecoming”), więc wydaje mu się, że wszystko może.

Reklama

Trwa ładowanie wpisu

Reklama

Największą wartością filmu Bessona pozostaje więc jego warstwa wizualna, rzeczywiście imponująca, chwilami oszałamiająca, choć zbyt często staczająca się w bezdenne otchłanie kiczu. Lecz przecież nawet tu nie zobaczymy niczego, czego nie widzielibyśmy wcześniej w „Gwiezdnych wojnach”, „Star Treku”, „Avatarze”, ba – żeby daleko nie szukać – u samego Bessona w „Piątym elemencie”, do którego scenografię opracowywał zresztą Mézières.

Francuzom niespecjalnie udają się aktorskie adaptacje ich popularnych komiksów: kolejne części „Asterixa” (może z wyjątkiem „Misji Kleopatra”), różne wersje „Lucky Luke'a”, „Blueberry”, „Michel Vaillant”, „XIII” - lista świetnych serii, które na wielkim ekranie traciły cały urok i inteligencję, jest długa. Besson sam przecież potknął się na adaptacji „Niezwykłych przygód Adeli Blanc-Sec”. „Valerianem” tego fatalnego bilansu niestety nie poprawi.
Jakub Demiańczuk

„Valerian i miasto tysiąca planet”, Francja 2017, reżyseria: Luc Besson, dystrybucja: Kino Świat, czas: 137 min