Nie inaczej było przy okazji jego debiutu "Możesz na mnie liczyć" z 2000 roku. Fraza służąca za tytuł tamtego filmu doskonale nadaje się zresztą na podsumowanie całej dotychczasowej twórczości Lonergana. Dzieła amerykańskiego twórcy wprowadzają widza w podobny stan jak szczere rozmowy z przyjacielem, który ma w sobie serdeczność, ale traktuje nas zbyt poważnie, by nieść łatwe pocieszenie. Takie odczucia bez wątpienia prowokuje także "Manchester by the Sea" będące właściwie autorską wariacją na tematy poruszone przed laty w pierwszym filmie reżysera.

Reklama

Amerykański twórca raz jeszcze mówi o traumie z przeszłości kładącej się cieniem na relacje między najbliższymi sobie ludźmi. Zdolność do uchwycenia całej ambiwalencji i wewnętrznego skomplikowania stosunków między bohaterami pozwala dostrzec w "Manchester..." pokrewieństwo z "Ostatnią rodziną". Analogię tę wzmacnia dodatkowo to, że Lonergan – zupełnie jak Jan P. Matuszyński – opowiada historię rodem z greckiej tragedii w sposób zaskakująco powściągliwy. Zamiast tropić potencjalne punkty zwrotne i za wszelką cenę poszukiwać wyrazistych puent, woli rozsmakowywać się w niuansach codzienności. Jakby jeszcze tego było mało, potencjalny patos opowieści neutralizuje natomiast za sprawą niewymuszonego poczucia humoru.

"Manchester..." robi także wrażenie jako dzieło na wskroś humanistyczne i przepełnione wiarą w głównego bohatera, który okazuje się zdolny do przezwyciężenia życiowego kryzysu. Przebyta przez Lee Chandlera droga do akceptacji samego siebie okazuje się odpowiednio kręta i pozbawiona skrótów. Lonergan bynajmniej nie próbuje bowiem bagatelizować sytuacji mężczyzny cierpiącego z powodu dawnej lekkomyślności. Reżyser daje za to Lee szansę na konfrontację z przeszłością i częściowego naprawienia błędów. Wyeksponowany w fabule motyw odkupienia pozwala dostrzec w "Manchester..." rys "świeckiej religijności" naznaczający także kino Kena Loacha czy braci Dardenne. Inaczej jednak niż w twórczości tych reżyserów u Lonergana nie ma mowy o krytyce systemu ani szkicowaniu szerzej zakrojonego tła społecznego. Nieopuszczający kręgu najbliższej rodziny Lee "Manchester..." do samego końca pozostaje dziełem ostentacyjnie intymnym.

Swoista introwertyczność i skupienie na życiu wewnętrznym Lee zachęca, by potraktować film Lonergana jako opowieść snutą z perspektywy melancholika. Główny bohater ma w sobie, właściwe temu stanowi, poczucie straty i tęsknoty za przeszłością. Dysponuje również samoświadomością podpowiadającą, że wytworzona w jego życiu pustka nigdy już nie zostanie w całości zapełniona. Widmo to nie powstrzymuje jednak Lee przed próbą wyrwania się z marazmu. Impuls do działania przynosi bohaterowi zwłaszcza pojawienie się w jego życiu nastoletniego bratanka. Choć relacja, jaką mężczyzna wytwarza z krewniakiem, nie ma mocy, by przywrócić utracone poczucie rodzinnego szczęścia, oferuje Lee przynajmniej jego istotną namiastkę.

Reklama

Lonergan dba o to, by "Manchester..." do samego końca pozostał filmem wolnym od konwencjonalności i uproszczeń. Fakt, że Lee bierze na siebie pewną odpowiedzialność, nie oznacza bynajmniej, że reżyser pragnie zaserwować widzom klasyczny happy end. Zamiast tego do samego końca woli celebrować atmosferę niespełnienia. Położony na nią nacisk zbliża "Manchester..." do jego bezpośredniego rywala w walce o Oscary – "La La Land". Rozśpiewany musical Chazelle’a występujący w duecie z wyciszonym filmem Lonergana to najlepsze, co mogło przydarzyć się współczesnemu kinu amerykańskiemu. Mimo że oba dzieła zostały zrealizowane ze swadą, pozostają jak najdalsze od łatwego eskapizmu. Wygląda na to, że zasada, zgodnie z którą najbardziej wartościowa sztuka powstaje w trudnych czasach, obowiązuje dziś także na terytorium USA.

Manchester by the Sea | USA 2016 | reżyseria: Kenneth Lonergan | dystrybucja: UIP | czas: 135 min