Ewie (Marion Cotillard) przyszło walczyć nie tylko o siebie. Burzliwe czasy między wojnami rzuciły ją w ucieczkę z Polski do Ameryki, ręka pod rękę z siostrą. Nierozłączne, oddane, gotowe na każde poświęcenie kobiety do celu docierają już jednak oddzielnie. Bez wsparcia, samotnie, przerażone, niepewne kierunku, w który miałyby się udać. Niby wygrane, ale wciąż zaniepokojone: czy aby na pewno udało im się uciec? Czy może trafiły do piekła tylko trochę innego?
Ewa spotyka na swojej drodze ludzi tylko pozornie od niej różnych. Niby czarujący Bruno wydaje się opiekuńczy i przedsiębiorczy zarazem, ale w nim także tkwi jakieś rozbicie. Podobnie w Orlando, kimś sprawiającym wrażenie lepszego człowieka niż Bruno, a w rzeczywistości jedynie lepiej swe słabości kryjącym. Ewa ląduje więc w położeniu podwójnie trudnym: rozerwana między dwoma mężczyznami, rozbita między dwoma kulturami. Z jednej strony chce zawalczyć o siebie w nowych warunkach, wie, że musi być dzielna i nieustraszona. Z drugiej – pragnie zachować czystość, kruchość, delikatność. Jej zamiary na każdym kroku są przez los egzaminowane, za każdym razem poddawane próbie, wymuszając na Ewie lawirowanie w grze, której konsekwencji kobieta nie do końca jest świadoma.
Filmowi Jamesa Graya, kinu mocno skupionemu na centralnej bohaterce, wydają się przyświecać idee zaczerpnięte z klasyków lat 40. minionego wieku. Ewa to postać szyta na miarę kolejnej wariacji Mildred Pierce, samotnej kobiety zderzonej z trudną rzeczywistością, która zwykle damę omijała, będąc w całości na barkach mężczyzny. W "Imigrantce" mężczyźni co prawda nie są nieskończenie źli, ale też nie potrafią oprzeć się pokusie wykorzystania słabszej jednostki. Ewa wpadając w ich sidła musi w końcu zapytać samą siebie: czy aby przetrwać musi się do nich upodobnić?
Całą recenzję Urszuli Lipińskiej czytaj w portalu Stopklatka.pl>>>