Największym marzeniem Petera Jacksona było kiedyś nakręcić remake klasycznego "King Konga". Jackson spełnił je w 2005 roku, gdy to w pełnej glorii po kasowym i artystycznym sukcesie trylogii "Władca pierścieni" miał praktycznie wolną rękę i mógł zrealizować każdą wizję. Ze swobodą twórczą, którą mają nieliczni w Hollywood (jak Spielberg czy Cameron), porwał się na odświeżenie klasycznej historii i tchnął sporo życia w wygenerowaną w komputerze wielką małpę – jego "King Kong" wzruszał jak żadna z wcześniejszych wersji, ale też najbliżej było tam do prawdziwego horroru. Stara miłość nie rdzewieje – gargantuiczne monstra wracają w "Pustkowiu Smauga" i to w liczbie mnogiej.

Reklama

U Jacksona wciąż znać b-klasowy rodowód: najlepiej czuje się właśnie w scenach starć drużyny krasnoludów, hobbita i czarnoksiężnika z ogromnymi maszkarami. Tylko suwak i poklatkowa animacja zostają tu zastąpione dopieszczonymi w każdym szczególe efektami CGI, a plenery i lokacje w mieszkaniach znajomych zamieniły się w blue screen i kosztowną scenografię. W drugiej części "Hobbita" mamy między innymi ucieczkę przed przerośniętym grizzlim – Beornem, potyczkę z monstrualnymi pająkami siejącymi postrach w Mrocznej Puszczy oraz to, na co entuzjaści Tolkiena czekali z pewnością najbardziej – Smauga. Finał drugiej części – rozciągnięty niemal do godziny – rozgrywa się właśnie z udziałem ziejącej ogniem bestii na pierwszym planie. Najlepiej wypada dialog między Bilbem a przemawiającym piękną, dystyngowaną angielszczyzną Benedicta Cumberbatcha Smaugiem. Kiedy smok daje się wciągnąć w kolejne pułapki zastawiane przez krasnoludów i krąży bezowocnie w ich poszukiwaniu po mrokach Samotnej Góry, czar nieco mija.

Cała recenzja Jacka Dziduszko w serwisie Stopklatka.pl>>>