Duży ekran zdecydowanie osłabia i tak wątpliwą siłę "Wielkiego Liberace'a" Stevena Soderbergha. To historia estradowego showmena i utalentowanego pianisty, który w purytańskiej Ameryce stał się uosobieniem queeru. Władziu Valentino Liberace, syn Polki i Włocha, w przedmedialnej erze stał się ikoną mediów, po latach był inspiracją dla przebieranek Madonny czy Eltona Johna. Równolegle Valentino był utalentowanym muzykiem, na którego koncerty ciągnęły tłumy. Zarabiał miliony, okazjonalnie występował w filmach i serialach, pojawił się nawet w "The Muppet Show". Ale w Polsce to postać w zasadzie anonimowa, być może dlatego, że u nas nigdy nie przebił się popularny w USA model rozrywki burleskowej promowany przez Liberace'a i jemu podobnych.

Reklama

Znamienne, że tego zniewieściałego mężczyznę tonącego w brokacie i boa z piór uwielbiały przede wszystkim gospodynie domowe, emerytki oraz działaczki katolickie, za nic mając złowrogie domysły na temat seksualnych preferencji idola. Zresztą sam Valentino w żaden sposób nie obnosił się z homoseksualizmem, przeciwnie, głęboko ukrywał preferencje, podkreślając w wywiadach, że wciąż szuka "dziewczyny idealnej". Trzeba też pamiętać, że oszałamiająca kariera Liberace'a przypadała na czasy, kiedy większość społeczeństwa w ogóle nie zdawała sobie sprawy z istnienia subkultury gejowskiej z przypisanymi jej stereotypowymi znakami w rodzaju nadmiernej gestykulacji, krzykliwych wdzianek czy przeciąganych sylab. Nawet w dekadach późniejszych, gdy o seksualnych mniejszościach było coraz głośniej, Liberace dziwnym trafem zachował niewinność. Bazując na przegiętym wizerunku stał się dla amerykańskiej opinii publicznej egzemplifikacją aseksualnej istoty sączącej szampana w upierścienionej dłoni z odgiętym małym paluszkiem. Jak pisała Maria Kornatowska w tomie "Niedyskretny urok kiczu": – Kicz totalny jest powabny, kuszący. Patyna, choćby podrabiana.

Steven Soderbergh skupił się w filmie na końcowym fragmencie biografii Liberace'a, zwłaszcza na jego romansie z niejakim Scottem. Michael Douglas jako Valentino oraz Matt Damon w roli Scotta dwoją się i troją. Douglas przechodzi samego siebie, by w roli narażonej na karykaturę ocalić aktorską szlachetność, zaś Damon przejmująco uwiarygodnia przemianę bohatera: od prostolinijnego prowincjusza z burzą loków, po zblazowany, zniszczony używkami i zeszpecony operacjami plastycznymi ludzki wrak w srebrnych gaciach.

Soderbergh podkreśla, że filmem oficjalnie żegna się z kinem. Zawsze nieufnie podchodziłem do podobnych deklaracji. Historia kina zna zbyt wiele tego rodzaju anonsów, żeby dać im wiarę. Jeżeli istotnie "Wielki Liberace" okaże się pożegnaniem reżysera, przy wszystkich drobnych przyjemnościach tego dzieła ostatnie słowo nie wypada imponująco. Znać tutaj telewizyjne szwy przedsięwzięcia. Twórca "Erin Brockovich" zdał nieźle egzamin na nieantagonizującą biograficzną opowieść, w której kolejne elementy są równie łatwe do przewidzenia jak pozostałe części składowe gry: obowiązkowa przemiana bohatera, grzech prowadzący do pojednania, wreszcie genealogia zła, czyli kolejne perwersyjne przekroczenia zabijające w istocie prawdziwe uczucie. Podprogowo chodzi o dyskusyjny, mimowolnie konserwatywny przekaz, z którym zdecydowanie się nie zgadzam. Pauline Kael w eseju "Głębia kina" pisała o swoistym nadużywaniu dobrych intencji: rzekomej prawdzie, która okazuje się falsyfikatem. To właśnie przypadek "Wielkiego Liberace'a". Brokatowy kołnierzyk w szkolnym mundurku.

Reklama

WIELKI LIBERACE | USA 2013 | reżyseria: Steven Soderbergh | dystrybucja: Gutek Film | czas: 118 min