Film Mike'a Newella nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań. Zamiast wartościowej adaptacji arcydzieła Charlesa Dickensa, "Wielkie nadzieje" przypominają sklecony niedbale lekturowy bryk. Trudno uwierzyć, że tak bolesna klęska stała się udziałem akurat Newella. Twórca "Czterech wesel i pogrzebu" zasiadał na krześle reżyserskim w glorii absolwenta wydziału literatury angielskiej uniwersytetu w Cambridge. Wygląda jednak na to, że w trakcie zajęć z Dickensa udał się na brzemienne w skutkach wagary.

Reklama

Film Newella nie wytrzymuje porównania z poprzednimi adaptacjami utworu Dickensa. Klasyk Davida Leana z 1946 roku konsekwentnie eksponował baśniowe elementy powieści. Młodszy o pół wieku film Alfonso Cuaróna stanowił próbę pójścia z duchem swoich czasów. Meksykański reżyser z sukcesem przystosował uniwersalne rozważania o kształtowaniu jednostkowej tożsamości do wrażliwości współczesnych nastolatków. Wersja Newella poszukuje po omacku własnej oryginalności, by ostatecznie skończyć w schizofrenicznym rozkroku. Nowe "Wielkie nadzieje" wydają się filmem pozbawionym pomysłu, wyzutym z pasji, zrealizowanym jakby z kłopotliwego przymusu.

Brytyjski reżyser nie ma w sobie odwagi Cuarona przemieniającego angielszczyznę Dickensa w młodzieżowy slang. Film Newella emanuje pozbawioną wdzięku staroświeckością. Jest jak pospolity mebel ze strychu, który usiłuje uchodzić za wartościowy antyk. Nic dziwnego, że chwilami "Wielkie nadzieje" wydają się niezamierzenie śmieszne. Przez większą część czasu obraz Newella wzbudza jednak bolesną obojętność spowodowaną przez niemożność identyfikacji z bohaterami. Z dzisiejszej perspektywy dylematy prowincjonalnego młodzieńca wrzuconego w sam środek londyńskich elit brzmią do bólu stereotypowo i trywialnie.

Opacznie rozumiana wierność Dickensowi sąsiaduje u Newella z nachalnymi umizgami w stronę masowej publiczności. Chwilami można odnieść wrażenie, że reżyser kieruje swój film w stronę widzów, których horyzont poznawczy ogranicza się do sagi o Harrym Potterze. W toku opowieści Newell bez opamiętania korzysta z poetyki przesady i krzykliwej ostentacji.

Reklama

W ujęciu brytyjskiego reżysera "Wielkie nadzieje" przypominają skrzyżowanie brukowego romansu i pośledniego melodramatu. Poszczególne sceny z filmu z pewnością znajdą swoich amatorów wśród koneserów nieświadomego kampu. Efektowny zgon panny Havisham dostarcza pod tym względem satysfakcji porównywalnej ze – spopularyzowaną przez internautów – sceną śmierci Ryszarda Lubicza z "Klanu".

Przez cały czas trwania seansu można wierzyć, że nieznośna maniera filmu odsłoni ostatecznie przed nami ukryty sens i cel. O powodzeniu podobnej strategii jakiś czas temu przekonał już Joe Wright w "Annie Kareninie". Brytyjski twórca potrafił przecież przedstawić sztuczność dostrzegalną dziś w dziele Lwa Tołstoja jako integralny składnik ekranowej rzeczywistości. Od Newella na próżno oczekujemy jednak równie dużej finezji. Nadzieja raz jeszcze okazała się matką głupich.

WIELKIE NADZIEJE | Wielka Brytania 2012 | reżyseria: Mike Newell | dystrybucja: Gutek Film | czas: 128 min