– Nie pytaj mnie, to nie będę kłamała – mówi Edyta, bohaterka "W sypialni". Niewiele się o niej dowiemy. Strzępy informacji, okruchy konkretów, sedno kryje się w niedopowiedzeniu.

Ten skromny, zrealizowany przy minimalnym budżecie film jest wyzywającą, zważywszy na polskie realia, próbą zdefiniowania kobiecej seksualności. Bohaterka jest indywidualna – gra ją znakomita Katarzyna Herman – nosi jednak stygmat zbiorowego portretu. W filmowej Edycie odbijają się psychologiczne rysunki przedstawicielek pokolenia nieopisanego przez kino i literaturę, w zasadzie niezdiagnozowanego socjologicznie. To dziewczyny, które nie pamiętają komuny z autopsji, nie były na barykadach, nie brały sprawy we własne ręce. Czytają Camusa i Houellebecqa, słuchają ambientu i Liszta, chodzą na manify, kochają seks i nie znają pojęcia "nie wypada". Żyją jednak trochę na niby. Z bezpokoleniowego życiorysu wyciekły im całe godziny, miesiące, lata. Nie mają jasno określonego celu. Nic w ich życiu nie zostało sztywno określone.

Reklama

Nawet nie zauważyliśmy, kiedy zmieniła się kulturowa nomenklatura na określenie kobiecości. To już nie Matki Polki, nie polskie "żony" i "kochanki", ale cała gama psychologicznych kolorów. Wasilewski komponuje te barwy ze znawstwem konesera. Jego Edyta bywa neurotyczna i pastelowa, czasami się uśmiecha, częściej zamyślona milczy. Bywa genetowską złodziejką cudzych rozkoszy, ale kradnie także naprawdę. Czasami chodzi o trzy plastry żółtego sera, częściej o sto złotych, łyk grzechu i gorzkiej żołądkowej. Widzom kradnie również serca.

Edyta jest odważna. Zdobyła się na desperacki akt. Po nienazwanym wprost doświadczeniu rzuciła swoje niespecjalnie udane życie z nieszczególnie wiernym mężem. Rusza przed siebie. Trafia do Warszawy. Początkowo czuje się w mieście obco, ale to pożądany stan. Edyta chce być obca i dzika, nieoswojona i niestabilna. Unika jakichkolwiek pytań, retrospekcji. Chodzi w majtkach, szminkuje usta czerwoną kredką. Bywa zdenerwowana i głodna, marzy o słodyczy. O czekoladkach z pobliskich delikatesów oraz o czekoladowym pocałunku. Nie stać jej ani na jedno, ani na drugie.

Reklama

Polskie kino ma swoje smętne przyzwyczajenia. Każdy scenariusz powinien mieć tak zwany początek, rozwinięcie, zakończenie. Najlepiej szczęśliwe. Wypadałoby, żeby gesty bohaterów były zrozumiałe, ich ambicje umotywowane, a reguły gry ustalone. Widz musi czuć się pewne. Wasilewski zaryzykował – wykpił pewność widza i wygrał. Oglądając "W sypialni", czujemy się raczej nieswojo. Żadnych podpórek zdrowego rozsądku. Bohaterowie zostali namalowani akwarelkami. Chodzi o impresję, nie o umoralniający wykład. Wasilewski nie dopowiada motywów decyzji Edyty, nie kryguje się, a zamiast tak zwanych mocnych scen, decyduje się na wyciszenie, długie przestoje przeznaczane na oddech, uważność, detal. Dialogi są maksymalnie oszczędne. Aktorom, zwłaszcza wspomnianej już Katarzynie Herman, ale także Tomaszowi Tyndykowi i Agacie Buzek, dało to szansę na zademonstrowanie pełni możliwości. Bardzo rzadko w polskim kinie aktorzy tak pięknie opowiadają swoje historie twarzą, gestem, milczeniem. Erotyczna tęsknota Edyty sytuuje się ponad wstydem, ponad strachem, że jej zakompleksione i nietwarzowe rozedrganie musi być defektem. Nieprawda, nie musi.

W SYPIALNI | Polska 2012 | reżyseria: Tomasz Wasilewski | dystrybucja: SPInka | czas: 80 min