Trzeba było mieć sporo odwagi, żeby zrobić to, co zrobił Allen Ginsberg. Odczytany przez niego po raz pierwszy w październiku 1955 roku w Six Gallery w San Francisco rewolucyjny wiersz "Skowyt" wywołał niemały skandal obyczajowy. Poeta w niewybrednych słowach pisał między innymi o swoich doświadczeniach homoseksualnych i narkotykowych tripach, a przecież był to czas, kiedy za podobne wyznania można było trafić za kraty. O więzienie otarł się zresztą wydawca tomiku wierszy autorstwa Ginsberga, Lawrence Ferlinghetti, zaś "Skowytu" przez jakiś czas nie wolno było dystrybuować, konfiskowano nawet egzemplarze przemycane z zagranicy.

Reklama

Odpowiedzialni za opisywany tutaj film reżyserzy i scenarzyści, Rob Epstein i Jeffrey Friedman, próbują uchwycić ten gorączkowy moment właściwych narodzin pokolenia bitników, bazując na archiwalnym wywiadzie z Ginsbergiem, transkrypcjach z sali sądowej oraz, oczywiście, samym wierszu, z którego zapożyczyli tytuł. W efekcie powstaje nietypowy obraz biograficzny; dość niekonwencjonalny, bo poetę pokazuje niemal wyłącznie przez pryzmat jego sztuki. "Skowyt" unika pułapki hagiograficznej, film Epsteina i Friedmana abstrahuje od tego, kim ich bohater stał się po sukcesie swojego flagowego wiersza, istotny jest moment przed, a może raczej w trakcie. Teza wydaje się brzmieć następująco – Ginsberg wykluł się z mieszczańskiego kokonu i odetchnął pełną piersią dopiero po przeczytaniu pierwszego wersu "Skowytu" w Six Gallery. Poezja wyzwoliła poetę.

"Skowyt" ma nielinearną fabułę, dzieli się na trzy płaszczyzny czasowe – pierwsza to rzeczony wywiad z Ginsbergiem, podczas którego poeta opowiada o sztuce, życiu ze swoim partnerem Peterem Orlovskym oraz znajomości z Jackiem Kerouakiem. Na drugą składa się proces oskarżonego o propagowanie obscenicznych treści wydawcy Lawrence'a Ferlinghettiego, który odbył się w 1957 roku. I wreszcie trzecia, czyli istna analiza czytanego przez Ginsberga "Skowytu", wsparta sekwencjami animowanymi. I właśnie ten element krytycznoliteracki jest w filmie chyba najmniej przekonujący, bowiem owe wstawki nie oddają głębi czytanych wersów, narzucają pewną ikonografię, a co za tym idzie – interpretację. Same w sobie są dość interesujące, oddają opętańczą atmosferę tamtych czasów oraz energię poezji Ginsberga i sprawdzają się jako graficzna oprawa wiersza, lecz ambicje twórców sięgają jednak dalej.

"Skowyt" nie jest filmem o Ginsbergu per se, a o jego wierszu, to istna oda do poezji, żywiołowy, filmowy esej o literaturze, w której cieniu siedzi jej twórca. Może nieco hermetyczny, bowiem bez choćby podstawowej wiedzy na temat amerykańskiej kontrkultury trudno będzie widzowi zrozumieć skalę fenomenu Ginsberga. Na koniec warto pochwalić Jamesa Franco – jego Ginsberg to człowiek na początku swojej drogi artystycznej i życiowej, to ktoś niepewny siebie. Zresztą jak sam mówi w wywiadzie, pisał do szuflady, bo nie chciał, aby jego ojciec przeczytał tworzone przez niego wiersze; w dorosłość ma dopiero wkroczyć wraz z przestąpieniem progu Six Gallery w San Francisco.

Reklama

SKOWYT | USA 2010 | reżyseria: Rob Epstein, Jeffrey Friedman | dystrybucja: Mayfly | czas: 84 min