"Restless" jest dość bolesny dla widza. Znakomity "Słoń" czy mniej udany, ale wciąż mocny, "Paranoid Park" oferowały coś więcej poza zachwytem dla emo grzywek, sarnich oczu i pretensjonalnych zachowań niespokojnych młodzieńców. "Restless" – bezcelowa i łzawa opowiastka o przyjaźni czy miłości, jaka nawiązuje się między nieuleczalnie chorą nastoletnią Annabel (Mia Wasikowska) a obsesyjnie podążającym za tematem śmierci Enochem Brae (Henry Hopper), który nałogowo chadza na pogrzeby nieznanych mu ludzi – razi charakterystycznym dla kiczu nadmiarem. Za dużo tu wszystkiego: nieszczęść, wypadków, śmierci, hipsterskich ciuchów, piosenek Sufjana Stevensa, pretensjonalnych gestów.
Przed ostatecznym odrzuceniem ratuje tę historię tylko aktorstwo pary głównych bohaterów. Wasikowska ma talent tak naturalny i tak wielką ekranową charyzmę, że nie sposób nie lubić jej bohaterki – nawet jeśli beznadziejnie szeleści papierem. Młody Hopper ma w sobie podobną do ojcowskiej buntowniczą nutę, co w połączeniu z chłopięcą urodą czyni zeń naturalny obiekt westchnień nastoletnich panienek. Przyjemnie patrzeć na tę parę tryskających młodzieńczą energią i przepięknie wystylizowanych aktorów. Jednak są to doznania czysto estetyczne i powierzchowne. Pod spodem bowiem nie ma nic. I nawet duch japońskiego lotnika nie wypełni tej pustki.
Zmartwionych reżyserską porażką Van Santa spieszę jednak pocieszyć, że to tylko chwilowy spadek formy. Amerykański filmowiec dał się skusić telewizji i produkuje oraz reżyseruje dla stacji Starz znakomity serial "Boss", opowiadający o burmistrzu Chicago. Gdy ktoś tęskni za Van Santem chłodnym, przenikającym pozory i brutalnie realistycznym, to na odtrutkę po "Restless" polecam "Bossa".
RESTLESS | USA 2011 | reżyseria: Gus Van Sant | dystrybucja: UIP | czas: 90 min
Reklama