Przepis na arcydzieło jest następujący: rezygnujemy z linearnej fabuły, logiki i wyraźnego przesłania. Bohaterowie są pozbawieni indywidualności, sceny maksymalnie wydłużone. Do tego modny podkład muzyczny, dużo filmoznawczych nawiązań, wreszcie wywrotowa teza pod tytułem: "Źle nam się żyje na świecie, mamy pryszcze, nikt nas nie kocha". Brak umiejętności reżyserskich, kiksy montażowe to założona strategia. Podobnie jak amatorsko grający aktorzy i puszczanie oka do tak zwanej wyrobionej widowni oraz grupki zawsze wiernych krytyków.
"Zwyczajna historia" Anochi Suwichakornpong została opowiedziana byle jak, ale za to z pretensjami do wielkiego dzieła. Pielęgniarz Pun opiekuje się sparaliżowanym, pochodzącym z bogatej rodziny Akem. To już, niestety, wszystko. Nawet w drugoligowym kinie amerykańskim relacja mężczyzn zamieniłaby się jednak w coś w rodzaju wzajemności, uzależnienia – erotycznego lub przyjacielskiego. Ale Suwichakornpong nie idzie na taką łatwiznę. Chory Ake jest niespełniony i sfrustrowany; zdrowy Pun jest tylko niespełniony. Oboje za czymś tęsknią. Chcieliby pisać, podróżować. Nic z tego. Pun snuje się zatem po pokoju, ojciec Akego milczy, w kuchni smażą się racuchy. A w finale oglądamy "wstrząsającą" scenę symbolicznych nowych narodzin. Ambicje w tym filmie przyprawione są jogą, karmą i masturbacją w wannie. Dżuma grafomanii.
ZWYCZAJNA HISTORIA | reżyseria: Anocha Suwichakornpong | dystrybucja: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty I czas: 82 minuty