Nie chcę powiedzieć, że bez nagrań, które Reznor przygotował z zaprzyjaźnionym producentem Atticusem Rossem "Social Network" byłby słabym filmem, na pewno jednak nie tak genialnym i przyprawiającym o dreszcze. Pierwsze dźwięki pojawiają się, gdy pewnego zimowego wieczora widz wprowadzany jest na teren akademików Harvardu.

Reklama

Delikatna fortepianowa kompozycja ma w sobie coś bardzo mrocznego, co daje do zrozumienia, że czekają nas wielkie emocje. Już za chwilę Mark Zuckerberg, wspomagany przez kilka osób stworzy portal społecznościowy Facebook, wyceniany dziś na 25 miliardów dolarów. By zyskać miliony wirtualnych przyjaciół Zuckerberg musiał jednak najpierw dostać kosza od dziewczyny.

Wielkość obrazu to nie tylko zasługa Finchera, Reznora oraz - nie zapominajmy - scenarzysty Aarona Sorkina, lecz w równym stopniu znakomitych kreacji aktorskich. Justin Timberlake jako kreatywny i lekkoduszny twórca Napstera jest niezwykle przekonujący. Kapitalnie spisał się też Armie Hammer w podwójnej kreacji wymuskanych bliźniaków Winklevossów. Największy klejnot to jednak bez wątpienia Jesse Eisenberg, którego Zuckerberg jest jednocześnie odpychający i pociągający - chociaż jawi się jako arogancki dupek i biegający w klapkach abnegat, każda kobieta przyzna, że nie ma w facecie nic bardziej seksownego niż inteligencja, a ta u filmowego Marka po prostu zwala z nóg. "Social Network" nie jest filmem o fenomenie portali społecznościowych, ani portretem owładniętego internetem świata pierwszej dekady XX wieku, lecz uniwersalną opowieścią o ewolucji komunikacji i prawach, jakimi rządzi się biznes, a przede wszystkim o odwiecznej potrzebie akceptacji. Fincher zbudował błyskotliwy, trzymający w napięciu i bardzo zabawny film. Jego siłą jest atmosfera, która zagęszcza się z każdą minutą. Klimat, który wciąga i sprawia, że czujemy, iż jesteśmy świadkami epokowego wydarzenia. Czegoś, co na zawsze zmieni jakość międzyludzkich relacji.