Na „Księcia Persji” szedłem, aby się zrelaksować, choć nie ukrywam, że od początku miałem do tej produkcji wyraźny dystans. Po pierwsze: bo ekranizacja gier komputerowych jak dotąd udała się tylko jedna („Silent Hill”), po drugie - reżyser Mike Newell już raz nie sprawdził się jako twórca superprodukcji (czwarty, najgorszy z dotychczasowych filmowy „Potter”). Po trzecie: źle wróżące w zwiastunach maszty z logiem Disneya, strasząca wszędzie kategoria PG-13 oraz Jerry Bruckheimer na stanowisku producenta (wielokrotnie i boleśnie się przekonywałem, że „Piraci” to tylko jednorazowy sukces).

Reklama

Jak się okazało, dzisiejszego wieczora przyszło mi te obawy porządnie zweryfikować.

Już pierwsza, niewiarygodnie dynamiczna sekwencja z głównym bohaterem oszałamia i wgniata w fotel. Nie mamy wątpliwości, gdzie scenariusz filmu ma swój rodowód i podziwiamy, jak twórcy z niego świetnie korzystają. Skoki tytułowego Księcia po kolejnych „platformach” to prawdziwa poezja akrobatyki, choć przecież nawet jego bezbłędne walki z legionami przeciwników nie są najmocniejszym punktem spektaklu. Ale zanim o reszcie, może parę słów o skrypcie - trzeba przyznać, że mało odkrywczym, ale też przyzwoitym na tyle, aby całą tę pustynną rozwałkę usprawiedliwić.

Król Persji na czele swojej armii napada na święte miasto Alamut. Podczas wielkiego oblężenia Dastan (Jake Gyllenhaal), przybrany syn króla wraz ze swoim bratem Tusem, przedostają się do wnętrza twierdzy, by odnaleźć artefakty dla swojego ojca. Dastan zdobywa niesamowity sztylet, pozwalający mu na manipulacje czasem, a Tus odnajduje magiczną szatę, którą oddaje Dastanowi. Ten zaś, nieświadomy konsekwencji swojego czynu, daje ją swemu ojcu. Czarna magia prezentu sprawia, iż król nagle umiera, zaś Książę Persji zostaje niesłusznie oskarżony o morderstwo i skazany na śmierć. Ucieka z miasta i postanawia dociec prawdy - w trakcie niesamowitych przygód poznaje Taminę (Gemma Arterton), piękną księżniczkę z Alamut, z którą zamierza odwrócić bieg wypadków za pomocą sztyletu.

Reklama

To właśnie owe „cofnięcia” czasu, dokonywane przy pomocy artefaktu, są sekwencjami najbardziej widowiskowymi. Kapitalne, gwałtowne zatrzymania akcji, stopniowe wprawianie jej w ruch po to, aby wreszcie rzeczywistość na ekranie na nowo ruszyła z kopyta, montaż, efekty i jeszcze ten dźwięk, który powodował na sali trzęsienie ziemi... Przyznam się, że przy każdej tego typu zagrywce dostawałem delikatnych dreszczy wzdłuż całego kręgosłupa. Czyż nie taki się robi kino rozrywkowe światowej klasy?

Ale nie tylko mamy tu do czynienia z imponującym teatrem kolorowych obrazków. Są tu przecież warte zapamiętania role. Między innymi fizycznie napakowany i wyluzowany jednocześnie Gyllenhaal, który tworzy z Arterton znakomitą parę, doskonale wpasowaną w umowność superprodukcji. Ironiczny dystans zdradzają też nawet takie gwiazdy, jak Alfred Molina w roli pociesznego miłośnika strusiów czy Ben Kingsley, wyraźnie swoją rolą szwarccharakteru się bawiący.

Oczywiście,wszystkich tych rarytasów jest tu chwilami zdecydowanie za dużo i zwłaszcza w środkowej części twórcy mogli spokojnie pozwolić sobie na chwilowy postój. Niektóre sceny budzą też wątpliwości natury czysto logicznej. Choćby te związane z magicznym sztyletem - mózg zbyt często podpowiadał mi jednak, że po drodze zaprzepaścili co najmniej kilka okazji, aby owego artefaktu użyć. Mimo tych (stanowiących raczej licentia poetica tego scenariusza) zgrzytów, bawiłem się świetnie – i w 6-stopniowej skali rozpieszczonego perskiego książątka obdarowuję tę produkcję czterema luksusowymi dywanami z najpiękniejszej tkaniny. I wam polecam.