Tak dla formalności, Alice (Milla Jovovich) raz jeszcze odnajduje kilkoro ocalałych (niektórych już znanych), z którymi u boku walczy z rozrastającą się chmarą krwiożerczych nieżywych i próbuje znaleźć tajemniczą Arcadię, azyl wolny od wirusa T. Przekłada się to na to, że Jovovich niezmiennie nosi obcisłe wdzianka i kozaki, cały czas wygląda młodo i atrakcyjnie, i jest jeszcze lepsza w kopaniu tyłków.

Reklama

Najnowsze dzieło Paula W.S. Andersona od poprzednich części odróżniają efekty (wypasione jak diabli) i poczucie humoru (które w końcu się pojawia). Zacznijmy od efektów. Już otwierająca scena z poetycko pokazanym padającym deszczem, gdzie niemal każda kropla na chwile staje się bohaterem, wskazuje, że tym razem czeka nas prawdziwa uczta. Takiej ilości ujęć w zwolnionym tempie chyba nigdy nie widziałam w kinie.

Reżyser ma największa frajdę, gdy może pokazać nam Alice w locie, kule w locie i w zasadzie wszystko co się da, byle było w locie. Nie brakuje również matriksowych patentów i mnóstwa chwilami wręcz ordynarnej animacji komputerowej. Oczywiście, są też "słodkie" pieski, tym razem jeszcze bardziej "sympatyczne". Trzeba jednak przyznać, że chociaż Anderson nie proponuje niczego nowego, robi to w znakomitym stylu. Obraz ogląda się jak gigantyczny, wysokobudżetowy teledysk, pełen półobrotów, post-apokaliptycznych krajobrazów i futurystycznych urządzeń. Twórca pokazał ponadto, że ma duży dystans do swojego dzieła. Przejawia się to angażem Wentwortha "Michaela Scofielda" Millera (tak, tego ze "Skazanego na śmierć"), który pomaga garstce ocalałych w ucieczce z... sami zgadnijcie skąd. Do kompletu mamy sportowca-supermana i karykaturalnego producenta filmowego.

Anderson proponuje półtorej godziny pozbawionej jakiejkolwiek głębi rozrywki i mówi to otwarcie. Nie mami widza żadnymi ambicjami, tylko zaprasza do zabawy. Start.