Tyle że tym razem w wersji magicznej, czyli bez pajęczych zdolności, batmańskich gadżetów, mutacji, piekielnych rodowodów. Wyłącznie staroświeckie czarowanie. Czyli to, co zwykle, tyle że inaczej podane. Bo oto okazuje się, że czarodzieje od wieków walczą o władzę nad światem. Ci dobrzy z tymi złymi, gdyby ktoś miał wątpliwości.

Reklama

Balthazar Blade jest tym dobrym, uczniem Merlina z opowieści o królu Arturze. Przed wiekami uwięził złą Morganę, też wyjętą z arturiańskiej mitologii. Aby ją doszczętnie zniszczyć, musi znaleźć wybrańca. Po wiekach znajduje go w Nowym Jorku, w osobie szkolnego fajtłapy Dave’a. Kontakt z magią kończy się tragedią. Dave uwalnia potężnego sługę Morgany Maxima Horvatha, a przy okazji kompromituje się przed szkolną miłością. Po 10 latach już jako student Dave znowu spotyka Becky, Horvath znów wymyka się z pułapki, a Blake żąda pomocy w uratowaniu świata. Chłopak zostaje więc uczniem czarnoksiężnika. Sam nie wierzy w to, co mu jego mistrz opowiada, do swoich mocy też nie jest przekonany, więc co chwila się wygłupia i wpada w tarapaty.

Niby jak u Goethego, tyle że stawka jest dużo poważniejsza niż bałagan w kąpieli. Chociaż i taką scenę autorzy rzecz jasna wpletli w ciąg czarodziejskich konfrontacji. Do nich bowiem w gruncie rzeczy cała zabawa się sprowadza. Efektowne czary z pirotechnicznymi efektami, lekcja magii, humorystyczna scenka, melodramatyczny przerywnik i znów czarodziejskie starcie. Bywa to efektowne, jak w wyścigu magicznie stuningowanymi samochodami po nowojorskich ulicach. Bywa pomysłowe, bywa też zabawne. Problem w tym, że fabuła jest niemal przezroczysta, intryga na siłę przetwarza na popkulturową modłę wszelkie magiczne motywy, jakie się scenarzystom udało wygrzebać. I tylko bohaterowie nieco mniej są papierowi, niż przykazuje norma, choć też zlepieni z klisz.

Jay Baruchel jako Dave sam nie wie, czy wolałby być wyrośniętym Harrym Potterem, czy może raczej czarodziejską wersją Petera Parkera, Nicolas Cage wygląda w czarodziejskim anturażu owszem malowniczo, gra też całkiem znośnie, tylko jak zwykle ostatnio na jednej nucie. Najlepszy jest Alfred Molina w roli Horvatha – czarująco antypatyczny. Cała reszta pojawia się albo na chwilę, albo dla dekoracji z Monicą Bellucci włącznie. Nierówna ta zabawa, mało oryginalna, ale też nie taka najgorsza. Efektowna, ale nie nachalnie efekciarska. Ot, kawałek strawnego rozrywkowego kina.

Reklama