Często w wywiadach wspomina pan o innych twórcach. Czy jako reżyser czerpie pan inspirację z tradycji kina i dokonań innych autorów?
Stephen Frears: Nie inspiruję się konkretnymi zabiegami czy scenami – ale wiem o ich istnieniu, bo jestem osobą świadomą kształtu i rozwoju historii kina. Czasami dane momenty czy tytuły kojarzą mi się z tym, nad czym obecnie pracuję. Po przeczytaniu scenariusza "Tajemnicy Filomeny" pomyślałem na przykład o Franku Caprze i filmie "Ich noce", w którym Clark Gable i Claudette Colbert niespodziewanie odbywają wspólną podróż przez USA. To było luźne skojarzenie: pamiętałem, że podobał mi się sposób, w jaki w tamtym filmie, również igrającym w konwencją kina drogi, operowano światłem. Nie miałem żadnych konkretnych tytułów na myśli, pracując nad "Filomeną". Choć przyznaję, że zawsze myślę o Hitchcocku, o tym, by w filmie była szczypta Hitchcocka. Był niezwykle sprytnym twórcą.

Reklama

Naszpikowany dramatycznymi wydarzeniami, w niewłaściwych rękach film taki jak "Tajemnica Filomeny" mógłby z łatwością stać się czymś z emocjonalnego porządku opery mydlanej, czymś kiczowatym. Udało się tego w stu procentach uniknąć.
Moja żona ogląda dużo telewizji i ma hopla na punkcie serialu "Breaking Bad". Ja sam nie oglądam telewizji, a na pewno telewizyjnych tasiemców, więc nie do końca wiem, jakie pułapki mogą czaić się w tej konkretnej estetyce. Ale na bardziej ogólnym poziomie mogę przyznać, że z takiego scenariusza łatwo byłoby zrobić sentymentalny wyciskacz łez. Na szczęście w tekście była doskonale zachowana równowaga pomiędzy elementami komediowymi i dramatycznymi, to mi się szalenie podobało. Zależało mi, by reżyserując, utrzymać ten emocjonalny porządek.

Nie od razu przyjął pan propozycję reżyserowania "Tajemnicy Filomeny". Dlaczego?
Scenariusz bardzo mi się podobał, chciałem jednak mieć pewność, że jesteśmy w stanie go przygotować tak, by był idealny do pracy na planie. Spotykałem się przez dłuższy czas ze Steve'em Cooganem, aktorem i scenarzystą, i Jeffem Pope'em, scenarzystą, i mówiłem im, czego oczekuję, a oni to z wyczuciem stopniowo wdrażali. Taka praca trwała właściwie aż do zakończenia zdjęć.

Dama Judi Dench i najśmieszniejszy człowiek w Wielkiej Brytanii, Steve Coogan... Jaka atmosfera panowała na planie?
Moim zadaniem, jako reżysera, jest stworzenie takiej atmosfery, która umożliwi aktorom pracę. W tym przypadku się udało, na planie panował bardzo miły klimat. Mieliśmy świetną, zgraną ekipę, a na planie, mimo poważnego tematu filmu, panowała lekka atmosfera. Judi mówi, że to stała prawidłowość... Obserwowanie, jak Steve się z nią przekomarza, jak ją nieustannie rozśmiesza, było przeprzyjemne. Ja sam mam w sobie polską krew, więc czarny humor nie jest mi obcy.

Reklama

Pamięta pan swoje pierwsze spotkanie z prawdziwą Philomeną Lee?
To niezwykła kobieta, pełna godności, elokwentna. Nie widać po jej zachowaniu i sposobie bycia, jak koszmarną przeżyła tragedię. Postanowiła być silna i nie pozwolić swojej traumatycznej przeszłości zniszczyć sobie życia. Bardzo zaskoczyło mnie, że nie ma w niej śladu goryczy.

Czy konsultowaliście się z nią podczas zdjęć?
Nie w sposób, w jaki to się zwykle odbywa podczas zdjęć, nie dzwoniliśmy, nie pytaliśmy o detale historii, zgodność faktów. Ale wiem, że Judi spotkała się z nią kilka razy i mówiła o niej z najwyższym uznaniem. Bardzo nam zależało, by ten film oddał jej sprawiedliwość.

Philomenie podobało się, że gra ją Judi Dench?
Tak, szalenie, powiedziała, że to dla niej ogromny zaszczyt. Ale dla kogo by nie był! Każdy chciałby, żeby ona go zagrała, nawet ja. Królowa angielska też podobno była zaszczycona tym, że grała ją Helen Mirren.

Reklama

Podobno w żartach groził pan Judi, że zastąpi ją Helen?
Naprawdę to powiedziałem? No cóż, trzeba trzymać te panie w pionie, żeby nie zadzierały nosa. Niech im się nie wydaje, że są niezastąpione!

To już czwarty wspólny projekt pana i Judi Dench. Jesteście przyjaciółmi?
Po raz pierwszy zobaczyłem ją na scenie, gdy miałem 16 lat. Jest więc w moim życiu obecna od dawna. Nasza bliska relacja pomaga w pracy, przede wszystkim dlatego, że Judi mi ufa. Zaufanie to najlepszy fundament dla współpracy na linii reżyser – aktor. Bardzo otwiera, czyni niemożliwe możliwym.

A propos niemożliwego... Pracuje pan obecnie nad filmem o Lansie Armstrongu. Judi Dench żartowała w którymś wywiadzie, że zrobi sobie zdjęcie w lajkrach na rowerze, żeby tylko ją pan do niego zaangażował.
Tak, to brzmi jak coś, co Judi mogłaby powiedzieć. Jestem pewny, że nawet w kolarskich majtkach Judi byłaby wiarygodna. Ona zagrałaby mistrzowsko każdą rolę, bo jest po prostu wspaniałą kobietą, wyposażoną do tego w nadzwyczajne poczucie humoru. Jak sądzę, da się to wyczuć w powyższej deklaracji...

Domyślam się więc, że mimo nadanego jej tytułu szlacheckiego nie musi pan zwracać się do niej per "damo Judi?".
Broń Boże! Zresztą to naprawdę do niej nie pasuje. Ona nie jest typową wielką gwiazdą z humorami. Ma do tego tytułu i całego gwiazdorstwa ogromny, ironiczny dystans.

Judi Dench otrzymała za rolę w pana filmie liczne nominacje. Wiele pana aktorek dostaje nagrody, zbiera pochwały środowiska. Anjelica Huston, Glenn Close, Helen Mirren... Czy jest pan ekspertem od reżyserowania kobiet?
Nie jestem psychoanalitykiem, trudno mi więc odpowiedzieć na to pytanie. Na pewno jestem przyzwyczajony do dzielenia swojego życia z silnymi kobietami. Wszystkie, z którymi miałem jakiekolwiek relacje, takie były... Wiele lat temu odkryłem, że kobiety potrafią mieć wywrotowe, dywersyjne cechy i usposobienie. I potem ta cecha najsilniej przyciągała mnie do kolejnych przedstawicielek płci przeciwnej. Helen taka jest, Judi na swój sposób też płynie pod prąd, nie tańczy, jak jej zgrają. O tym, jak jest wyjątkowa, może świadczyć to, że w wieku 78 lat jest największą kobiecą gwiazdą w Wielkiej Brytanii. Cieszę się, że mogę pracować z takimi osobowościami, zamiast tylko zbyt dużo o tym gadać.

Niektórzy postrzegają "Filomenę..." jako film antyreligijny. Trudno mi się z tym zgodzić...
Niektórzy mogliby to tak odebrać. Ale to nie jest film o religii w ogóle, a co najwyżej o kobiecie, która jest niezwykle oddana wierze. Krytykowanie Kościoła katolickiego jest bardzo łatwe w dzisiejszych czasach. Kościół jako instytucja sam się nieustannie podkłada. Ale gdybym był po stronie Kościoła, wydawałoby mi się, że to wspaniale, że w naszym filmie celebrowana jest głęboko religijna postać. W relacji głęboko wierzącej Filomeny i cynicznego ekskatolika Martina najbardziej interesowała mnie płaszczyzna rozmowy, konfrontacji tego, co niewinne, z tym, co cyniczne.

Po seansie zaczęłam się zastanawiać, jak spotkanie z kimś takim jak Philomena mogłoby wpłynąć na ateistę.
Ja jestem ateistą, spotkałem Philomenę i uważam, że jest nadzwyczajną kobietą, jednostką w ogóle. Mogła z łatwością zrobić ze swojej historii wielką medialną aferę, oskarżyć klasztor – ale tego nie zrobiła. W jej obecności człowiek staje się taki... pokorny, bo jest w niej coś wyjątkowego... Kiedy, tak jak w filmie, po raz pierwszy od lat odwiedziła klasztor w Roscrea razem z Martinem, skonfrontowany z zakłamaniem tamtejszych sióstr on wpadł w gniew. A ona nie. Jest mądrzejsza i bardziej poukładana niż my wszyscy razem wzięci. I potrafi wybaczać, co jest niezwykle rzadką zdolnością, której ja sam na pewno nie posiadam.

Wiara nie ma chyba wpływu na sympatię widzów do "Tajemnicy Filomeny".
Ich reakcje nie zawsze są dla mnie zrozumiałe, ale cieszy mnie i mi pochlebia, że film na nich działa. Film bardzo podoba się w krajach katolickich, ale jego wdzięk jest uniwersalny. Na przykład podczas ostatniego weneckiego festiwalu wygraliśmy jednocześnie nagrodę dla najlepszego filmu katolickiego i najlepszego filmu ateistycznego, to bardzo zabawne. (Film otrzymał m.in. nagrodę SIGNIS przyznawaną przez środowiska katolickie Brian Award dla filmu propagującego idee równości i wolności wyboru oraz Queer Lion dla filmu o tematyce LGBT – red.).

Philomena Lee początkowo była sceptycznie nastawiona do pomysłu na książkę opartą na jej losach. Zmieniła zdanie, bo miała nadzieję, że upublicznienie jej historii może wielu ludziom pomóc. Myśli pan, ze także film wypełnia tę misję?
Ktoś mi powiedział, że w Irlandii rozpoczyna się "Projekt Filomena", mający na celu wywieranie presji na klasztory. Chodzi o miejsca, które tak jak klasztor Roscrea, w którym przebywała i pracowała Philomena, oddawały dzieci do adopcji. Ten projekt ma je zmusić do otwarcia akt, do których siłą pozbawione dzieci matki nie miały dotychczas dostępu. To nie jest spełnienie jej nadziei, a raczej coś, o czym nigdy nawet nie śmiała marzyć.