Bycie aktorem w Hollywood to niełatwa sprawa. A przetrwanie sezonu nagród – Złotych Globów, Oscarów i wyróżnień poszczególnych branżowych gildii i zrzeszeń – to już prawdziwy survival wymagający wiedzy i umiejętności. Zwłaszcza historia Amerykańskiej Akademii Filmowej obfituje w przypadki, gdy pewniacy zaliczali wpadkę, która w efekcie pozbawiała ich złotej statuetki.
Tak było dwa lata temu w przypadku filmu Sama Mendesa "Droga do szczęścia" – odtwórcy głównych ról Kate Winslet i Leonardo DiCaprio, wysoko ocenieni przez krytykę (oboje nominowani do Złotych Globów, ona z wygraną statuetką), spokojnie czekali na oscarowe nominacje. Niestety podczas przedoscarowej promocji filmu dla członków Akademii, połączonej z konferencją prasową pary aktorów, zdarzył się niemiły incydent – zaproszono zbyt wielu gości i ponad 200 osób zostało odprawionych z kwitkiem. Wydarzenie tak rozsierdziło akademików, że ani Kate, ani Leo nie dostali nominacji za ten film. Na szczęście dla aktorki w tym samym roku zagrała jeszcze w "Lektorze", który dla odmiany przyniósł jej wymarzonego Oscara.

Strzeż się "Norbita"

Mechanizmy działania Akademii mogą się wydawać dość okrutne, dziwaczne i niezrozumiałe, ale zazwyczaj stoi za nimi pewna logika. Przekonał się o tym Eddie Murphy – jedna z najsłynniejszych ofiar arbitralności akademickich wyroków z ostatnich lat. Drugoplanowa, ale istotna rola gwiazdy rhythm and bluesa w musicalu "Dreamgirls" (2006) została jednogłośnie uznana za najlepszy występ aktora od lat. W pełni dramatyczna kreacja, bez komediowych trików, min i wygłupów, przyniosła mu statuetkę Złotego Globu i nominację do Oscara. Kiedy wydawało się, że i tę nagrodę ma w kieszeni, w samym szczycie oscarowej gorączki do kin weszła głupawa komedia z udziałem Murphy’ego – "Norbit". Przekonanie, że ktoś, kto wziął udział w tak żenującym przedsięwzięciu, polegającym na przebierankach i niesmacznych żartach, nie zasługuje na najwyższe wyróżnienie branży, było wśród akademików na tyle silne, że czarnoskóry aktor musiał obejść się smakiem po Oscarze. Nagroda za drugoplanową rolę męską przypadła wówczas Alanowi Arkinowi za "Małą miss".
Reklama



Reklama
Zdaniem znawców branży w tym roku znów kilka osób zmniejszyło swoje szanse na Oscara, angażując się w nieodpowiednim czasie w mniej chlubne projekty. Największymi przegranymi wydają się członkowie obsady filmu "Stone" (obraz nie ma daty polskiej premiery): Robert De Niro, Milla Jovovich i Edward Norton. Wysoko ocenione kreacje aktorów tego mrocznego thrillera pójdą w zapomnienie, bo De Niro przydarzyła się trzecia część komediowego cyklu z Benem Stillerem "Poznaj naszą rodzinkę", zaś Milla, która tą rolą zachwyciła krytyków podobnie jak Murphy swoją w "Dreamgirls", zagrała w kolejnej – i jeszcze mniej udanej niż poprzednie – odsłonie horroru "Resident Evil". Nominacji za dobre role więc nie ma.

Nie romansuj z popkulturą

Także wśród nominowanych szczęśliwców znalazło się kilka osób, które igrają z losem. I to znów wśród murowanych kandydatów. Natalie Portman, która według wszelkich danych powinna dostać Oscara za swoją rolę w "Czarnym łabędziu", zagrała także w niemądrej komedii romantycznej "Sex Story" (polska premiera 18 marca) u boku Ashtona Kutchera, co w opinii znawców akademickiej logiki jest hańbą zarezerwowaną dla aktoreczek ze znacznie niższej ligi. Plotkuje się, że także nominowany za reżyserię "Czarnego łabędzia" Darren Aronofsky poważnie zmniejszył swoje szanse na wygraną, podejmując się pracy nad sequelem "Wolverine’a". Poważnym reżyserom specjalizującym się w autorskim kinie takie flirty z popkulturą ponoć nie przystoją.
Nominowany za główną rolę męską dzięki kreacji w filmie Danny’ego Boyle’a "127 godzin" James Franco popełnił podobne wykroczenie. Udział w uznanym przez znaczną część branży i krytyków za całkowicie niepotrzebny prequelu "Planety małp" pt. "Bunt małp" zmniejsza jego szansę na wygraną. Choć tu akurat nie ma wielkiego zmartwienia, bo przecież od dawna wiadomo, że Oscara w tej kategorii dostanie Colin Firth za "Jak zostać królem".



Uwaga na pluszaki!

W przypadku drugoplanowej roli męskiej (którą najprawdopodobniej zgarnie Christian Bale za "Fightera") też jest interesująco. Szansę na nominację miał Justin Timberlake dzięki fenomenalnemu występowi w "Social Network" Davida Finchera. Niestety przyszło mu do głowy zagrać też w "Misiu Yogim" (polska premiera 18 lutego). Z kolei nominowany za kreację w "Jak zostać królem" Geoffrey Rush podjął się występu w niewysokich lotów fantastycznym filmie akcji "Warrior’s Way", który niedawno wszedł w Stanach do kin. Akademicy będą go mieć w pamięci w chwili głosowania.
Takich wpadek na pewno można wyszperać jeszcze więcej – jednak przecież nie o to w tym wszystkim chodzi, choć podszyta schadenfreude zabawa w "kto nie dostanie Oscara" na pewno ma swój urok. Najważniejsze, żeby statuetki trafiły w ręce tych, którzy naprawdę na nie zasłużyli. Oby w tym roku obyło się bez takich niemiłych wpadek jak nagrodzenie Sandry Bullock za film "Wielki Mike". Już lepiej przymknąć oko na flirt Portman z Kutcherem i dać jej nagrodę. Albo niech ubiegnie ją Michelle Williams za "Blue Valentine". Obie zasłużyły na ten honor.