Za nami półmetek festiwalu w Cannes, pierwsze zachwyty i rozczarowania. Nie brak i jednych, i drugich, bo Cannes nigdy nie jest letnie.

Zachwyty

Do przyjemnych zaskoczeń, również dla mnie, należy m.in. otwierający festiwal najnowszy film Woody Allena "Cafe Society", który już w sierpniu pojawi się na polskich ekranach. Allenowi udała się tutaj rzecz trudna, charakteryzująca naprawdę wielkich artystów kina. Historia niespełnionej miłości i hollywoodzkiej kariery oraz życiowych rozczarowań młodego ambitnego mężczyzny opowiedziana została w sposób farsowy, nieco przerysowany, a jednak niepozbawiony mądrości, głębi, melancholii. Kristen Stewart (Vonnie), do której wzdycha Bobby grany przez Jessie Eisenberga, po raz kolejny - zwłaszcza po "Sils Maria" - potwierdziła mocną pozycję aktorską, oddalając się od image'u pięknej wampirzycy. Jeśli ktoś kocha jazz i złotą erę Hollywood lat 30., z jej towarzyskimi obrzędami i przyjęciami w luksusowych willach z basenami, ten z pewnością będzie usatysfakcjonowany.

Reklama

Trend, by o sprawach poważnych opowiadać komedią, farsą, śmiechem, przerysowaniem, groteską, teatralnością, jest w tym roku bardzo wyraźny. W taką stronę skręca na przykład Bruno Dumont w konkursowym "Slack Bay". To już nie jest ten mroczny Dumont, jakiego pamiętamy z "Poza szatanem" czy "Camille Claudel". Zderzenie pochodzących z urokliwej, nadmorskiej francuskiej wsi, rodzin - bogatej i biednej - prowadzi do sytuacji tak absurdalnych, że aż zabawnych. I choć w tle konfrontacji miedzy pretensjonalnością i snobizmem świata bogatych a prymitywizmem biednych, rozgrywa się kryminalna historia tajemniczych zniknięć, podprawiona aktami… kanibalizmu, galeria dziwaków z obu stron rozbraja komizmem. To, co robi ze swoim ciałem Fabrice Lucchini, budzi nieustające salwy śmiechu, podobnie jak monstrualna tusza i niezgrabność miejscowego inspektora policji. Dumont bawi się konwencją kina, każe swoim bohaterom zapominać o grawitacji, sprawia, że otrzymujemy czystą poezję. Ale już bez głębokiej filozofii z jego wcześniejszych filmów.

Reklama

Śmiech staje się terapią i oczyszczeniem także w niemieckim filmie "Toni Erdmann" w reżyserii Maren Ade. Ojciec, samotny rozwodnik, nieustająco żartujący z siebie i innych, kłopotliwie irytujący i bezceremonialny oraz córka, znerwicowana perfekcjonistka, robiąca korporacyjną karierę, wrażliwa na biurowa etykietę, służbowo oddelegowana do Rumunii. Trudno o bardziej niedopasowaną parę. Ojciec, który przyjeżdża do niej w odwiedziny, nieustannie stawia córkę w mocno kłopotliwych sytuacjach. Łączy ich jednak przeraźliwa samotność. On swoim ekscentryzmem buduje wokół siebie bezpieczny mur, ona, na pierwszy rzut oka bardzo zasadnicza, kryje w sobie małą, przerażoną dziewczynkę i niedojrzałą kobietę, która nie potrafi odnaleźć w swoim życiu priorytetów. Oboje przekonują się, jak bardzo są sobie potrzebni. Według rankingów krytyków to na półmetku festiwalu najlepszy na razie film.

Reklama

Polscy widzowie zobaczą również nowy film Chrsti Puiu "Sieranevada". Rodzinny zjazd przy okazji stypy po zmarłym wuju przeobraża się w psychodramę, pokazując w pigułce mentalność współczesnego, rumuńskiego społeczeństwa. Jest tam wszystko: i stosunek do komunizmu, i konflikt pokoleń, i reakcje na zamachy terrorystyczne w Paryżu, ale i zwykłe zdrady, nielojalność, rodzinne tajemnice, kwasy, niechęci, zaszłości, pretensje. Jak to w rodzinie, której się przecież nie wybiera, na którą jest się skazanym i od której czasem chciałoby się uciec, tylko nie zawsze jest dokąd. To duszenie się we własnym sosie znakomicie podkreśla klaustrofobiczna wręcz scenografia. Niewielkie mieszkanie, korytarz, kamera, która celowo operuje fragmentarycznością przestrzeni i kocha długie, statyczne ujęcia.

Rozczarowania

Na półmetku Cannes nie brakuje także rozczarowań. Ken Loach w filmie "Ja, Daniel Blake", krytykując znieczulicę brytyjskiego socjalu, niestety nie utrzymuje równowagi miedzy publicystyką, światem ideologicznie czarno-białym, a dramaturgicznymi rygorami, do jakich nas przyzwyczaił. Swoim najnowszym filmem "American Honey" nie porwała mnie także Andrea Arnold. Podobnie jak w słynnym debiucie "Fish Tank" reżyserka eksploruje temat młodości, pragnień i konfrontacji marzeń 18-letniej dziewczyny z brutalną rzeczywistością. Film pomyślany w konwencji kina drogi nuży rozwlekłością. Jazda samochodem przez Amerykę i muzyczne klipy może i pomagają wczuć się w hipnotyczne klimaty przeżyć młodych ludzi, ale film bez szkody dla całości można było skrócić nawet o połowę.

Cannes nie tylko jednak kinem żyje. Nawet poważne branżowe magazyny typu "The Hollywood Reporter", "Variety" czy "Screen", z nie mniejszą skrupulatnością niż filmowe recenzje relacjonują i ilustrują wydarzenia takie jak pojawienie się na czerwonym dywanie Julii Roberts... boso. Był to nawiązanie do ubiegłorocznego skandalu, kiedy to na jedną z premier nie wpuszczono aktorki, bo zamiast szpilek odważyła się obuć w płaskie sandały.

Trwa ładowanie wpisu

Skandale

Co do tegorocznych skandali, sporym echem odbiła się niefortunna wypowiedź o tym, że Woody Allen tak wiele filmów kręci w Europie, a mimo to w Ameryce nigdy nie został skazany za molestowanie nieletnich. Allen odparł, że trzeba dużo więcej, by go obrazić. Tej wyjątkowej niezręczności dopuścił się sam mistrz ceremonii otwarcia festiwalu, Laurent Lafitte. Nawiązanie do sprawy Romana Polańskiego nasuwa się samo - przyznać trzeba, że dość niefortunne.

Ale od dziś o image gwiazd zadba akcja dobroczynna organizowana w tym roku w Hotelu Martinez na rzecz wparcia ofiar powodzi, jaka nawiedziła Cannes w październiku ubiegłego roku. Jane Fonda przeznaczy na ten cel statuetkę Złotej Palmy za osiągnięcia życia, Lea Seydoux zieloną suknię od Gucciego, w której paradowała kilka lat temu po czerwonych schodach, a Bernardo Bertolucci scenariusz "Ostatniego Cesarza".