- Nie znoszę czerwonych dywanów, tłumów ludzi i wbijania się w smokingi! Moim przyjazdom do Europy zawsze towarzyszą takie dolegliwości jak katar, kaszel, rozmaite infekcje. Nie, nie chcę powiedzieć, że mam jakąś alergię na Europę, raczej na kumulację gwiazd i fotoreporterów w jednym miejscu. A zgadzam się przyjeżdżać do Francji i do Cannes głównie dlatego, że moja żona lubi tutaj robić… zakupy. Kiedy ja jestem na konferencjach prasowych, ona w tym czasie buszuje po sklepach z obuwiem. Jednak proszę tego nie mówić organizatorom, bo następnym razem nas nie zaproszą… (śmiech)

I kto to mówi? Rekordzista Woody Allen, który w tym roku po raz trzeci dostępuje zaszczytu inauguracji najważniejszego festiwalu filmowego na świecie. Na otwarcie 69. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes widzowie zobaczą jego nowy obraz, "Cafe Society". W 2002 roku na otwarcie pokazano na Croisette "Koniec z Hollywood", a w 2011 roku - "O Północy w Paryżu". Nikomu jeszcze taka sztuka się nie udała. Jakby tego było mało, Woody Allen- jedyny obok Ingmara Bergmana - odebrał już w Cannes honorową Palmę Palm za całokształt, a na pozakonkursowych pokazach stali bywalcy tej imprezy mogli zobaczyć aż 14 filmów nowojorczyka. Jednak żaden z jego filmów nie walczył tutaj o nagrody, bo zdaniem Allena filmów nie da się ze sobą porównywać.

Reklama
PAP/EPA / SEBASTIEN NOGIER

Powtórka z sukcesu?

Czego możemy się spodziewać po "Cafe Society"? Czy będzie to film godny wielkiego otwarcia? Film opowiada o młodym, ambitnym scenarzyście i reżyserze, którego gra Jessie Eisenberg. W latach 30-tych przyjeżdża on do Hollywood z nadzieją na pracę i karierę w przemyśle filmowym. Na miejscu zakochuje się w intrygującej dziewczynie (Kristen Stewart) i trafia do barwnego środowiska artystycznego. Polska premiera zaplanowana jest na sierpień.

Reklama

Z Woody'm Allenem jako reżyserem bywa różnie. W swojej długiej (w ubiegłym roku skończył 80 lat) karierze miewał momenty lepsze i gorsze. Jego pierwsze canneńskie otwarcie, "Koniec z Hollywood" (satyra na Fabrykę Snów i europejski snobizm), nie powalił ani krytyków, ani publiczności. Za oceanem film także nie odniósł oszałamiającego sukcesu. Kiedy rok temu poza konkursem w Cannes pokazano "Irracjonalnego mężczyznę" (historia charyzmatycznego wykładowcy filozofii, który nie stroni od alkoholu i pięknych kobiet), owacja trwała zaledwie dwie minuty. Jak na Cannes, gdzie zdarzają się oklaski nawet 20-minutowe - na przykład przy kontrowersyjnym "Fahrenheit 9/11" innego Amerykanina Michaela Moore’a - to wynik raczej mizerny.

Woody Allen jednak potrafi także zaskakiwać. Jego drugie canneńskie otwarcie, "O Północy w Paryżu", z budżetem 17 milionów dolarów, zarobiło łącznie 83 miliony dolarów, a w samych USA ponad 51 milionów, stając się najbardziej kasowym filmem Allena, porównywalnym jedynie z innym jego hitem, "Vicky Christina Barcelona". Film o perypetiach niespełnionego artysty i jego pochodzącej z burżuazyjnej amerykańskiej rodziny dziewczyny, spędzających wakacje w Paryżu, ostatecznie zdobył aż cztery nominacje do Złotych Globów i tyle samo do Oscara, a później również statuetki za scenariusz. Sukces filmu do tego stopnia zaskoczył dystrybutora Sony Picture Classics, że postanowił on wprowadzić "O Północy w Paryżu" także do amerykańskich multipleksów.

PAP/EPA / CANNES FILM FESTIVAL HANDOUT
Reklama

Czy organizatorzy tegorocznego festiwalu w Cannes mogą liczyć na powtórkę? Być może, zwłaszcza że "Cafe Society" jest pierwszym filmem Woody'go Allena nakręconym kamerą cyfrową, ze zdjęciami - także po raz pierwszy - wybitnego operatora Vittorio Storaro. A sam Allen uważa, że wśród blisko 50 filmów, jakie ma na koncie, nie ma jeszcze dzieła jego życia.

- Jedynym, co oddziela mnie od wielkości, jestem ja sam. Francuzi wciąż powielają na mój temat dwa stereotypy. Pierwszy, że jestem intelektualistą, bo noszę od lat te same okulary, a drugi, że jestem artystą, bo moje filmy są niedochodowe. Oczywiście mylą się w obu przypadkach - żartuje reżyser.

Inauguracyjne klapy

Na amerykański rynek film Allena wprowadzi już wkrótce Amazon Studios, który za 15 milionów dolarów wykupił prawa do dystrybucji. Organizatorzy tegorocznego festiwalu w Cannes są bardzo spragnieni spektakularnego otwarcia i przełożenia go później na sukces w USA. Mają nadzieje, że "Cafe Society" pogodzi tych, którzy marzą o kinie rozrywkowym, zabawnym w dobrym wydaniu i zarazem inteligentnym, niosącym głębsze przesłanie. A to wszystko dlatego, że w ostatnich latach doznali w tej dziedzinie bolesnych rozczarowań. To nie przypadek, że rok temu zaskoczyli bywalców festiwalu, nie tylko rezygnując z amerykańskiego otwarcia, które jest tu niemal tradycją, ale po raz pierwszy od 30 lat wybrali film kobiety, francuskiej reżyserki Emmanuelle Bercot, "Z podniesionym czołem". Zamiast kina widowiskowego otrzymaliśmy skromne kino społecznie zaangażowane o trudnym dorastaniu młodego przestępcy, znacznie ambitniejsze niż "Wielki Gatsby" czy "Robin Hood". I choć film jest przyzwoicie zrealizowany, świetnych kreacji Catherine Deneuve oraz Benoita Magimela, a do tego dobrych recenzji, film dopiero po roku od canneńskiej premiery pojawił się w kilku miastach USA, a i do Polski trafił dopiero niedawno.

Być może w ten sposób organizatorzy Cannes chcieli zatrzeć fatalna klapę otwarcia sprzed dwóch lat. "Grace księżna Monako" w reż. Oliviera Dahana z Nicole Kidman w roli tytułowej i Timem Rothem jako Rainerem, wydawał się być niemal stworzony na olśniewające otwarcie festiwalu, gwarantując tym samym tłumy publiczności. W końcu akcja filmu rozgrywała się w tych samych bajkowych plenerach Lazurowego Wybrzeża i blichtru czerwonych schodów. Niestety nie dość że film o aktorce, która zrezygnowała z kariery dla tytułu księżnej, okazał się realizacyjną i aktorską pomyłką, to wywołał także skandal na dworze w pobliskim Monako. Rodzina Rainera uznała, że film nie trzyma się faktów i w złym świetle stawia męża księżnej Grace. Do tego okazało się, że Harvey Weinstein, amerykański koproducent i dystrybutor filmu w USA, uznał, iż obraz jest za slaby i wymaga przeróbek. Weinstein zażądał rozbudowania wątku hollywoodzkiej kariery Grace Kelly, na co z kolei nie zgodził się reżyser. W efekcie w USA film nigdy nie trafił do kin, a jedynie dopiero po roku od premiery w Cannes ukazała się jego telewizyjna wersja. Oczywiście nie da się ukryć, że bojkot filmu przez rodzinę Rainera podsycił zainteresowanie obrazem (akurat taki rodzaj "promocji" Cannes lubi), ale tylko na krotką metę.

PAP/EPA / IAN LANGSDON

Złote Palmy kontra Oscary

Otwarcia canneńskiego festiwalu w przeszłości pompatycznie i przygotowywane z rozmachem, rzadko kiedy przekładają się na sukcesy w Europie, a zwłaszcza w USA. I to mimo że zdecydowana ich większość to amerykańskie megaprodukcje. Wynika to z kilku przyczyn. Z wyjątkiem "O Północy w Paryżu" i Pixarowskiej animacji "Odlot" z 2009 roku, majowe premiery filmów otwarcia w Cannes odbywają się poza sezonem kampanii promocyjnej do Oscarów czy Złotych Globów. To stanowczo za wcześnie - "ruch" rozpoczyna się dopiero od festiwalu w Toronto czyli we wrześniu. Poza tym hollywoodzcy akademicy zazwyczaj nie przyznają głównych nagród filmom widowiskowo-spektakularnym, chociaż takie tytuły nie są bez szans na nominację w kategorii "najlepszy film".

Większe szanse na sukces mają filmy, które w Cannes startują w konkursie, ale niekoniecznie laureaci Złotych Palm. Kiedy kilka lat temu ówczesny przewodniczący jury Stephen Frears nie przyznał statuetki filmowi braci Coen "To nie jest kraj dla starych ludzi", podniosły się glosy oburzenia. Tymczasem Frears i nie bez racji wyszedł z założenia, że dobre amerykańskie kino obroni się i bez Złotej Palmy. I to się potwierdziło - Coenowie ostatecznie dostali nominację do Oscara, a dzięki nagrodzie w Cannes dla skromnego filmu Christiana Mungiu "4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni" świat w ogóle usłyszał o kinie rumuńskim. Za sprawą Złotej Palmy w Cannes Mungiu otrzymał nominację do Oscara dla filmu nieanglojęzycznego i zarobił w USA ponad 13 mln dolarów. To pokazuje, że dystrybutorzy amerykańscy, chociaż nastawieni na zysk, są w stanie kupować w Cannes filmy artystyczne, ale takie, które zdołają przyciągnąć do kin widzów amerykańskich.

- Kiedyś chciałem zaprosić do konkursu w Cannes film Alexandre’a Payne’a "Spadkobiercy", ale studio amerykańskie odmówiło współpracy, uznając, że maj to za wcześnie na premierę, bo ciężko im będzie utrzymać poziom kampanii Oscarowej - potwierdza Thierry Fremaux, dyrektor artystyczny festiwalu w Cannes. Kolejny film Payne’a - "Nebraska" - został wyprodukowany przez inną wytwornię, która nie miała nic przeciwko pokazaniu go na Lazurowym Wybrzeżu. Skończyło się na Nagrodzie dla Najlepszego Aktora dla Bruce’a Derna. Następnie film płynnie wszedł w sezon nagród i ostatecznie uzyskał nominację do Oscara dla najlepszego filmu, aktora i reżysera. "Wielkie piękno" Paolo Sorrentino również miało premierę w Cannes, a mimo tego i tak zdobyło Oscara dla filmu nieanglojęzycznego.

PAP/EPA / CANNES FILM FESTIVAL HANDOUT

Burzliwy romans Hollywood z Cannes

Po co właściwie Amerykanom Cannes? Zwłaszcza że na Croisette od czasu do czasu pojawiają się i akcenty antyamerykańskie. Tak było na przykład w 2003 roku, kiedy Lars von Trier pokazał oskarżycielski "Dogville", a irańska reżyserka Samira Makmalbah (autorka debiutu "O piątej po południu") nazwala publicznie George'a W. Busha amerykańskim talibem. W jakim celu tak licznie przyjeżdżają na Lazurowe Wybrzeże producenci oraz dystrybutorzy, skoro kupują niewiele, nawet spośród nagrodzonych filmów. A jeśli już kupią, to ich wpływy z zysków są o połowę mniejsze od pieniędzy włożonych w dystrybucję. Niestety ani "Zimowy sen" Nuri Bilge Ceylana, ani nawet "Miłość" Michaela Hanekego czy "Drzewo życia" Terrence’a Malicka (wszyscy laureaci Złotych Palm) nie przyniosły oczekiwanych sukcesów w USA. Dlaczego w końcu od lat przewodnictwo jury powierza się Amerykanom: obecnie na jego czele stoi George Miller, twórca owacyjnie przyjętego w Cannes w ubiegłym roku filmu "Mad Max: na drodze gniewu", a wcześniej bracia Coenowie, Steven Spielberg, Robert De Niro, Tim Burton, Sean Penn. I dlaczego wreszcie są tak licznie do Cannes zapraszani?

Romans Hollywood z Cannes rozpoczął się już w latach 60-tych. Najpierw ostrożnie, bo wszak artystyczny charakter kina prezentowanego na Croistette odstraszał amerykańskie produkcje wysokobudżetowe. Ten stereotyp pokutuje do dziś i wiąże się z umieszczaniem kina amerykańskiego najchętniej w sekcjach pozakonkursowych. Kiedy z czasem sponsorami canneńskiej imprezy stały się tak potężne marki, jak Choppard, L’Oreal czy Renault, na czerwonym dywanie niezbędna stała się obecność wielkich amerykańskich gwiazd. Biznes to biznes a dla snobistycznych amerykańskich filmowców doskonała okazja do pokazania się, lansu i zaprezentowania najnowszych kreacji.

PAP/EPA / IAN LANGSDON

Amerykańscy producenci i dystrybutorzy z kolei przyjeżdżają, bo Cannes to także największe na świecie targi filmowe. To tutaj spotyka się cała światowa branża filmowa. Kupuje się i sprzedaje kino nie tylko europejskie, ale azjatyckie, południowoamerykańskie, afrykańskie. Tylko w ciągu jednego dnia trwania festiwalu na targach prezentowanych jest około 175 filmów.

Może i Cannes nie jest potrzebne Hollywood, ale amerykańska słabość do wciąż uchodzącej za wyrafinowaną sztuki i kultury europejskiej zdaje się nie mieć końca. W związku z tym swoje najnowsze filmy poza konkursem pokażą w tym roku Steven Spielberg i Jodie Foster, a o Złote Palmy powalczą Jim Jarmusch, Nicolas Winding Refn i Sean Penn.