Bohaterowie właściwie wszystkich twoich filmów – łącznie z "Moimi córkami krowami" – muszą stoczyć walkę z własnymi demonami. Dlaczego ten proces tak bardzo cię interesuje?
Kinga Dębska:
Wszyscy tworzymy wyidealizowane wizerunki samych siebie. Mnie najbardziej inspirują jednak momenty, w których tracimy nad nimi kontrolę i ujawniamy swe niedoskonałości. Prawda, nawet ta nieefektowna, zawsze jest ciekawsza od najlepiej zaaranżowanej iluzji.

Reklama

Droga do takiej konkluzji często bywa bardzo skomplikowana.
Nie ukrywam, że traktuję swoje filmy jako formę terapii. Obecny w "Moich córkach..." wątek konfrontacji ze śmiercią rodziców jest akurat mocno autobiograficzny, ale traumy moich bohaterów nie zawsze muszą być bezpośrednio moimi bolączkami. Za każdym razem przyglądam im się jednak po to, by lepiej zrozumieć świat i zdać sobie sprawę z tego, jak bardzo jest skomplikowany. Nigdy nie będziemy w stanie w pełni pogodzić się z samym sobą, a co dopiero wgryźć się w psychikę drugiego człowieka, ale właśnie sztuka może nas do tego przybliżyć.

Jakie filmy wzbogacają cię w ten sposób jako widza?
Gdy pisałam – dotykającą tego samego tematu – książkę, która ukaże się równolegle z premierą "Moich córek..." , często myślałam o "Miłości" Hanekego. Dzięki niej cały czas miałam z tyłu głowy pytanie: czy w tym momencie życia, z taką, a nie inną wrażliwością i konstrukcją psychiczną, byłabym w stanie pomóc komuś w odejściu na tamten świat? Innym filmem, do którego chętnie wracam myślami, jest "Wszystko o mojej matce" Almodóvara. Intryguje mnie postawa bohaterki, która przeżywa w swoim życiu kilka spektakularnych wstrząsów, ale nie popada w marazm i robi wszystko, by przystosować się do każdej nowej sytuacji.

Reklama

Choć "Moje córki..." mówią o sprawach fundamentalnych, starasz się opowiadać o nich niejako mimochodem, na marginesie dyskretnej obserwacji codzienności. Czy taka metoda wynika z twojej wieloletniej praktyki w kinie dokumentalnym?
Być może. Dokumenty na pewno nauczyły mnie uważnego przyglądania się światu. Z drugiej strony, boleśnie odczuwałam ograniczenia tej formy. Często chciałam na przykład skłaniać bohaterów do podjęcia działań, które z mojej perspektywy wydawały się bardziej atrakcyjne filmowo. Wiedziałam jednak, że absolutnie nie mogę tego zrobić. W fabule ten problem automatycznie znika.

Przed realizacją "Moich córek..." spędziłaś też kilka lat w świecie seriali. W filmie nie brakuje zresztą humorystycznych odniesień do tego epizodu twojego życia.
Praca nad serialami obfitowała oczywiście w zabawne momenty, ale była też doświadczeniem przydatnym zawodowo. W końcu często zmuszała do tego, by – w warunkach pośpiechu i presji – wydobyć wiarygodność nawet z najbardziej absurdalnych psychologicznie scen. Po takiej szkole przyszłam na plan "Moich córek..." zahartowana i pewna siebie.

Reklama

Sukces twojego filmu to także zasługa pierwszorzędnych aktorów. Zaskakuje Marian Dziędziel, który w roli nieco apodyktycznego ojca rodziny znacząco oddalił się od świata Wojciecha Smarzowskiego.
Miałam wrażenie, że Marian potrzebował roli, w której udowodni, że jest bardziej wszechstronnym aktorem, niż niektórzy byliby skłonni przypuszczać. Dlatego włożył w nasz film dużo serca i ciężkiej pracy. Powiedział mi nawet, że to dla niego najważniejsza rola w karierze.

Zaimponowała mi Gabrysia Muskała, która potrafiła uczynić z infantylnej i niemal karykaturalnej Kasi bohaterkę z krwi i kości.
Gabrysia bardzo zżyła się ze swoją postacią i walczyła o nią jak lwica. Szczególnie było to widać przy pracy nad scenami, w których nie była pozytywna, jak wtedy, gdy Kasia proponuje siostrze ubezwłasnowolnienie chorego ojca. Pamiętam, jak Gabrysia dopytywała: – Przecież Kasia się tu kompromituje! Może powiem to jakoś inaczej, łagodniej? Rozumiałam jej myślenie, ale nie mogłam się zgodzić. Chodziło przecież właśnie o to, żeby pokazać, że w pozornie poczciwej bohaterce też kryje się ciemna strona.

Choć piętnujesz wady swoich bohaterek, sprawiasz jednocześnie wrażenie, jakbyś ani przez chwilę nie traciła do nich sympatii.
Na pewno staram się je zrozumieć. Infantylizm Kasi jest na przykład do pewnego stopnia samoświadomą pozą, która umożliwia jej przetrwanie pomimo niespełnienia zawodowego i niespecjalnie udanego życia rodzinnego. Zresztą Kasia i jej siostra Marta mogą działać sobie na nerwy, ale ostatecznie wiedzą, że są dla siebie najbliższymi osobami na świecie.

Doskonale widać to w przezabawnej scenie kłótni sióstr, do której nieudolnie próbuje się wtrącić mąż Kasi.
Tak to już jest między rodzeństwem. Sama mogę powiedzieć sobie z siostrą najgorsze rzeczy, a chwilę później padniemy sobie w ramiona albo udamy, że nic się nie stało. Ktoś z zewnątrz nie powinien się wtrącać, bo i tak nie ma najmniejszych szans, żeby coś z tego związku zrozumieć.

Obie siostry muszą stawić czoła poważnemu wyzwaniu. Odejście rodziców to jeden z najtrudniejszych momentów, które czekają nas w życiu.
Do takiej śmierci nie da się w żaden sposób przygotować, dlatego najczęściej traktujemy ją jak wroga. Tymczasem w "Moich córkach..." chciałam ją trochę oswoić, bo sama tego potrzebowałam. Kiedy zaczynałam pisać scenariusz, mój tato jeszcze żył, ale odszedł niedługo po tym, gdy skończyłam pierwszą wersję tekstu. Musiałam zadać sobie pytanie: – Jak dalej żyć po takim doświadczeniu? Ale nie chciałam przelewać na papier wyłącznie bólu i rozgoryczenia. Od początku wiedziałam, że ratunkiem dla mnie będzie zrobienie filmu tragikomicznego.

To odważna decyzja, bo opowiadanie z humorem o sprawach ostatecznych wciąż wydaje się w Polsce rzadkością.
Polacy – w przeciwieństwie do Czechów, od których uczyłam się kina – niespecjalnie chyba lubią śmiać się z siebie. A przecież jeżeli spojrzymy na nasze życie z zewnątrz, łatwo dostrzeżemy, że momentami jest ono groteskowe, jeśli nie żałosne. Na szczęście ta argumentacja trafia do coraz większej liczby ludzi, bo widzowie reagują na "Moje córki..." bardzo emocjonalnie.

Jak najczęściej przebiegają twoje spotkania z publicznością?
Dominuje na nich poczucie ulgi. Skoro ludzie oglądają na ekranie dalekich od ideału bohaterów, czują śmiałość, by zrzucić z siebie maskę i opowiadać o własnych defektach. Często utożsamiają się też z ekranowymi postaciami i mówią na przykład: – Podczas seansu czułam się trochę dziwnie, bo w życiu postępuję zupełnie jak Marta. Albo: – To jest o moim dziadku. Albo: – Tak mi szkoda, że nie mam siostry, nawet nie mam się z kim pokłócić.

"Moje córki..." wydają się uniwersalne również dlatego, że opowiadają nie tylko o śmierci. Równie ważny wydaje się w filmie wątek naszych skomplikowanych relacji z rodzicami, czyli z ludźmi, którzy dają nam oparcie, ale jednocześnie zniewalają, poddają kontroli.
Rzeczywiście jest wiele osób, które – choć dawno już wyprowadziły się z domu i założyły własne rodziny – wciąż, przy każdej okazji szukają aprobaty rodziców. Podobnie postępują bohaterki "Moich córek...", które chyba po prostu boją się jeszcze dojrzałości i odpowiedzialności za podejmowane decyzje. Dziś w ogóle późno dorastamy, bardzo długo czujemy się młodzi, żyjemy chwilą, nie spieszymy się z zakładaniem rodziny. Między innymi dlatego śmierć matki i ojca jest dla nas tak wstrząsająca. Zwykle jesteśmy w stanie docenić rolę rodziców w naszym życiu dopiero, gdy ich zabraknie.

Czy w związku z tym można powiedzieć, że – pomimo zawartego w filmie ładunku ironii – "Moje córki..." stanowią pochwałę instytucji rodziny?
To wręcz hymn na jej cześć, choć świadomie kakofoniczny. Moi bohaterowie są w końcu mocno popieprzeni, ale szczerze się kochają. W pewnym momencie decydują się, by spojrzeć na swoich najbliższych w sposób pozbawiony uprzedzeń, pretensji i zaszłości. Sama dojrzałam do tego kroku dopiero pod wpływem ekstremalnych doświadczeń. Może widzowie "Moich córek..." będą odrobinę szybsi.