Mówią o panu: spokojny, skromny i skupiony na swojej pracy. Czy kieruje się pan podobnymi kryteriami przy wyborze ról filmowych i teatralnych?
Krzysztof Stroiński: Wszystkie role, które gram, są bardzo zwyczajne. Od początku wejścia do tego zawodu postanowiłem, że nie przekraczam swoich możliwości. Pewne postaci są dla mnie w sposób oczywisty niedostępne. Z tego powodu wybory okazują się podobne. Całe życie pielęgnuję zwykłość w tym, co robię, i to sprawia mi ciągle przyjemność. Staram się od siebie nie uciekać. Czy to jest odpowiedź?

Reklama

Tak, ale czy są jakieś granice, których pan nie przekroczy?
Oczywiście. Niby łatwiej być sobą, ale szczerość musi być wzmocniona formą. Styl, kostium i konkretna sytuacja ułatwiają komunikowanie. Najtrudniej byłoby odegrać naszą rozmowę. Mam świadomość kontekstu, ale mówię sobą. Chodzi o tworzenie roli w oparciu o spontaniczność, czyli bez uprzedniej dyrektywy.

Najistotniejsze jest bycie sobą, ale czy role w filmie "Rysa" Michała Rosy, "Lęku wysokości" Bartka Konopki czy najnowsza w "Walserze" Zbigniewa Libery nie zaprzeczają temu stwierdzeniu? Świat wszystkich wspomnianych bohaterów z dnia na dzień ulega rozpadowi.
Tak. Ale nadal są to zwyczajni ludzie. Nagle znaleźli się w opresji! Bohater "Rysy" prawdopodobnie zapracował na nią przez kilkadziesiąt lat podwójnego egzystowania. W "Lęku wysokości" podstępnie nachodzi go choroba psychiczna. On kompletnie nie wie, co się z nim dzieje. Z kolei w "Walserze" nie ma elementów dosłowności. Bohater znajduje się w nowych okolicznościach, komunikuje się prostym kostiumem i kilkoma słowami. Nie zna czasu ani przestrzeni oraz nie wie, co się mu przydarzyło. Podstawowe kryterium odnoszenia się do prawdy sytuacji tutaj nie obowiązuje. To otwarte pole do interpretacji. Wiemy, że Walser jest kolejarzem, czyli jego status społeczny nie jest wysoki, nie stać go na przepracowanie tej sytuacji. Jak zwykły człowiek analizuje ją poprzez zmysły. Miota się, próbuje wniknąć w sielankowy świat plemienia Contehli i nauczyć się niezrozumiałego języka, ale wywołuje tylko chaos. Raczej nie ma w tym wszystkim wyrafinowania.

Reklama

Jak wyglądało pierwsze spotkanie ze Zbigniewem Liberą, artystą sztuk wizualnych, który postanowił nagle zrobić film? Słyszałem, że on od początku widział pana w tej roli. Dlaczego zgodził się pan na udział w tym projekcie?
Słowo "zgodził się" tu nie pasuje. Jeśli idę na spotkanie z człowiekiem o ugruntowanej pozycji w świecie sztuki, posługującym się innym językiem w swoich działaniach, który postanawia zrobić film ze mną – niczego nie ryzykuję. To on się naraża. Pan Libera, dziś mogę powiedzieć Zbyszek, postanowił umieścić mnie w swojej opowieści. Nie narażał mnie na dyskomfort. Okazał się bardzo łagodny i zostawił mi dużą swobodę w przygotowaniach do roli, ale wszystko zaplanowaliśmy i tak dojechaliśmy do końca. Dziś mogę powiedzieć, że Libera jest po prostu bardzo dobrym człowiekiem. A i jeszcze anegdota. Nie spodziewałem się, że Zbigniew Libera w pierwszej rozmowie wspomni o "Daleko od szosy". Wydawało mi się, że nie mógł interesować się tym serialem, a okazało się, że i stamtąd można wynieść kawałek Walsera. Oczywiście nie wprost, ale mógł w ogóle o tym nie wspominać. Ten serial ma już prawie 40 lat!

Domyślam się, że często jest pan pytany o Leszka z "Daleko od szosy". Czy ówczesna popularność przeniosła się na kolejne propozycje?
Nie pomogła, a przeszkodziła. Odbiór był dwuznaczny. Wtedy seriali robiło się niewiele, więc ten gatunek nadawał się do krytykowania, zwłaszcza jeżeli dotyczył sytuacji robotniczo-chłopskiej, niewygodnych społecznych aspiracji i krzewienia optymizmu. To paradoksalnie okazało się siłą serialu. Ludzie czekali na kolejne odcinki, a i dotąd bywa powtarzany w telewizji. Zyskałem sympatię i rozpoznawalność, ale straciłem kontakt z filmem i miałem długą przerwę. Wróciłem filmem Macieja Dejczera "300 mil do nieba" pod koniec lat 80. Widzowie z tamtych lat starzeją się razem ze mną i rozpoznają mimo zmiany aparycji. To przecież miłe.

Reklama

Wracając do filmu Libery, świat Walsera flirtuje z tradycją kina science fiction. Główny bohater grany przez pana próbuje wniknąć w obcy świat i nauczyć się niezrozumiałego języka. Podobno na potrzeby filmu Robert Stiller, tłumacz i poliglota, wymyślił zupełnie nowy język.
To prosty język, w pewnych momentach zbliżający się do istniejących. Nie ma w nim czasu przeszłego, a ludzie nie mają imion. Ten film nie mógł się opierać na bogatych dialogach. Walser ma plan. W świecie, z którego pochodzi, nie rodzą się dzieci. Nie wiem, czy trafił do świata Contehli przypadkiem, czy ze świadomością misji. Ma uratować ludzkość, a czy to się powiodło, widzowie już niedługo zobaczą, jeśli zechcą.

Libera mówi o "Walserze", że jest próbą opowiedzenia o straconej szansie. Szansie na odmianę naszego obecnego, po-ludzkiego, jak określił to już dawniej Michel Foucault, sposobu egzystowania, który przyjęliśmy, obierając drogę cywilizacji. Zastanawiał się pan, jak świat będzie wyglądał za kilkaset lat?
Żyjemy w ogromnym przyspieszeniu. Co pięć lat dowiadujemy się, że powstaje zupełnie nowe kalendarium przeszłości. Przesuwają się wszystkie granice, daty historyczne, nawet archeologiczne pewniki są podważane przez nowe badania. Sam nigdy nie miałem potrzeby czytania literatury science fiction. Może wynika to z braku ciekawości, może z lęku albo braku wyobraźni. A może z tego, że zawsze wolałem zajmować się raczej tym, co było, niż tym, co będzie.

Jacek Bromski w "Anatomii zła" obsadził pana w roli płatnego zabójcy Lulka. Ma on zlikwidować komendanta Centralnego Biura Śledczego. Spodziewał się pan takiej roli?
Szczerze powiem, byłem zdziwiony, że Jacek mi tak bardzo ufa.

To wynika z panów przyjaźni?
Miło, że pan zapytał, ale my z Jackiem poza pracą się prawie w ogóle nie znamy. Może faktycznie pochlebnie myślimy o sobie – od filmu "Dzieci i ryby" – zagrałem prawie we wszystkich jego filmach. Jacek dużą część przygotowania roli powierza aktorom. Na planie wprowadza drobne korekty, za to dość bezwzględnie. Zaskoczył mnie bardzo "Lulkiem" – przeciwieństwem mojego emploi prostoty i dobroci.

Kino Świat

Bromski w jednym wywiadów wspomniał, że dobro przestało być tematem interesującym media i odbiorców. A punktem odniesienia stało się zło, co najgorsze, ta sytuacja coraz bardziej wydaje nam się normalna. Zgadza się pan z tym?
Korzystam z jednego "nowoczesnego" medium, starego telefonu komórkowego. Świat mnie przegonił w ilości informacji na temat dobra i zła, ponieważ one do mnie nie docierają. Czytam jeden tygodnik i przeglądam w piątek gazetę. Czytałem przed laty o tamagotchi, czyli zabawce pozwalającej w zastępczy sposób kanalizować ludzkie uczucia. Odreagowywanie poprzez zaawansowane technicznie przedmioty wypacza ludzkie relacje. Gadżet ten pojawia się w "Walserze" jako rodzaj fetyszu. To mnie przeraża. Odcinam się od pewnych informacji, gdyż czynią mnie jeszcze bardziej bezradnym.

Czy stałym punktem może być praca?
Dla mnie tak. W wyniku zmian, którym ciągle podlegamy, w pracy są szanse na rozwój. Gramy nowych bohaterów naszych czasów. Wolę zmagać się z ich losami, niż być szeroko zorientowany w świecie.

Wiele wydarzeń w "Anatomii zła" może kojarzyć się z autentycznymi wypadkami, takimi jak zabójstwo generała Papały czy Nangar Khel w Afganistanie, gdzie polskich żołnierzy oskarżono o zbrodnie wojenne. Czy myślał pan o odniesieniach do współczesnej rzeczywistości?
Nie odpowiem na to pytanie. Ten film punktuje bardzo wiele takich sytuacji, nie tylko z aktualności, ale z utrwalonych tematów w polskim życiu społeczno-politycznym. Stwarzają atmosferę odniesień do informacji z telewizorów, czyli klimatu, w jakim żyjemy. Zastanawianie się, czy dotyczą takiego faktu, czy innego, mija się z celem. Łatwo o zarzut publicystyczności. W ogóle mnie to nie interesuje.

To co pana interesuje?
Granie. Psychologia. Nie stawiam sobie pytań, których rozwiązanie nie wypełnia treścią postaci. Myślę o motywacjach, a nie sytuacji klimatycznej w kraju. To są moje dylematy.