Chyba nieźle się bawiliście na planie "To już jest koniec"?

Michael Cera: No była impreza, nie przeczę. Ale ja najbardziej ekscytowałem się wspólną sceną z Rihanną. Byłem tym bardzo podniecony. Zazdrościli mi wszyscy koledzy, choć zdania wśród koleżanek były podzielone. Tak czy owak, przełamałem się i poprosiłem o autograf. Przed zdjęciami zobaczyłem jej wszystkie teledyski, jest jak aktorka dramatyczna, bardzo ekspresyjna.

Reklama

Już przed premierą opinie o filmie były podzielone, widzowie doceniali obsadę, w której znaleźli się topowi aktorzy młodego i średniego pokolenia, z drugiej strony mówiło się, że fabuła i poczucie humoru kuleją. W komedii to nie do wybaczenia.

To komedia apokaliptyczna, to trochę zmienia postać rzeczy, nie uważasz? Oczywiście zdaję sobie sprawę, że są filmy, podczas realizacji których ekipa bawi się lepiej niż potem widzowie w kinie. Jednocześnie nie rozumiem zarzutów wobec filmu. To prosta historia, James Franco urządza w swoim domu przyjęcie, niespodziewanie goście muszą zmierzyć się z zaskakującym rozwojem akcji. Chcieliśmy zrobić coś na luzie, film, który sami zobaczylibyśmy w sobotnie popołudnie w gronie znajomych. Myślę, że są śmieszne momenty, niektóre być może bawią tylko nas, bo są to też w dużej mierze środowiskowe żarty. Realizując "To już jest koniec", chcieliśmy się powygłupiać, pośmiać z samych siebie. Jeśli nie wyszło – bardzo przepraszam. Czuję się i tak wygrany, byłem na imprezie u Jamesa Franco. Nigdy wcześniej mnie nie zapraszał, teraz musiał.

Reklama

Jak było?

Zawsze uważałem, że imprezy u Jamesa są przereklamowane, ten film to potwierdzenie moich hipotez. Idziesz się zabawić, a tu trach, apokalipsa! Powracając do twojego poprzedniego pytania, nie mam poczucia obciachu w związku z tym tytułem. To tylko kino. Każdy film, nawet nie do końca udany, a takie też trzeba mieć w swoim dorobku, jest zawsze jakimś poligonem. Dobrze, że mogłem spotkać na planie cenionych kolegów, zmierzyć się z nimi i to jest dla mnie również wartość. Mówiono mi często, że jestem zabawny, Seth Rogen [aktor, współreżyser filmu i współautor scenariusza – przyp. red.] to jest dopiero komik z krwi i kości. Wyczulony na dialog, gag, dowcip sytuacyjny. W takim gronie można spojrzeć na siebie z zupełnie innej – realnej – perspektywy. Poza tym, z poczuciem humoru jest tak, że każdy je ma, tylko śmieszą nas różne rzeczy. W Europie trafia do widzów trochę co innego niż w USA.

Najczęściej słyszana przez ciebie uwaga na twój temat.

Reklama

"Myślałam/myślałem, że jesteś zabawniejszy".

Nie żartuj.

Chciałbym. Wszyscy myślą, że skoro gram w komediach, to prywatnie też muszę być przezabawny. Że ze mnie taki uroczy, pocieszny facet, który strzela żartem co kilka sekund. Idę na wywiad do telewizji, mając poczucie, że przy okazji rozmów o rolach i kinie mam zrobić fajne show. Zgadzam się na transakcję wiązaną, oni zareklamują film, w którym gram, ja im zwiększę oglądalność, robiąc z siebie małpę. "Super by było, gdybyś się trochę powygłupiał, Michael" – prosi mnie zwykle przygnębiony asystent reżysera w rogowych oprawkach. Dobra, tak wygląda ten biznes, kumam. Ale to nie ma końca. Idę na randkę, myśli dziewczyny dudnią mi w głowie: "Hm, a wydawał się taki dowcipny w telewizji". Podczas wywiadu czuję nastawienie dziennikarzy, którzy mają jakieś niejasne oczekiwania, że będę opowiadał anegdoty z planu o koleżankach i kolegach.

Nie jesteś żartownisiem?

Bywam. Ale to musi wynikać z sytuacji, z rozmowy, nie sypię dowcipami na zmówienie, poza tym mnie często po prostu nie jest do śmiechu. Czasami milczę, bo nie wiem, co powiedzieć, a okazuje się, że i to bywa zabawne.

To opowiedz proszę coś smutnego, po czym może nawet ktoś zapłacze.

Jestem ostatnio w sklepie, coś kupuję, nie pamiętam już co, gdy nagle podchodzi do mnie facet i pyta: "Jesse Eisenberg?". Mówię więc nieznajomemu, że to nie ja. To znaczy ja to ja, tyle że nie Jesse. Na co on: "Michael Cera?". Pomyślałem, że nie jest tak źle, kiedyś zwykle kończyło się na pierwszym pytaniu, następowała chwila konsternacji i tyle. Dziś pada drugi strzał i proszę bardzo, sukces. Zaczynam funkcjonować w świadomości ludzi.

Założę się, że Jesse Eisenberg nie ma takich przygód.

Też myślę, że nikt go ze mną nie myli. I to jest tragedia mojego życia, prawdziwa trauma. Sama widzisz, w jak niekorzystnym położeniu się znajduję. Pewnie gdyby nakręcić film o moim życiu, w swojej własnej historii byłbym postacią drugo- albo trzecioplanową.

Co ty mówisz, miałeś nietypowe dzieciństwo, przestałeś w pewnym momencie chodzić do szkoły, uczyłeś się korespondencyjnie, każdy dzieciak o tym marzy. Grałeś w reklamach, komediach, pisałeś krótkie skecze…

To prawda, miałem ciekawe, niebanalne dzieciństwo, co nie znaczy, że nie czułem się jak outsider, jak ktoś, kto nie pasuje. Byłem chyba dość niedopasowany, byłem odludkiem, bardziej obserwatorem niż uczestnikiem życia towarzyskiego w szkole. Skecze pomagały mi w walce ze stresem, mogłem w nich obśmiać swoje lęki. Ale to też była sytuacja bez wyjścia, bo budziły się we mnie nowe wątpliwości. Choć skecze pomagały mi pokonać nieśmiałość i przepracować stres, każdy nowy tekst to była nowa bolączka – męczyłem się, zastanawiałem, czy to, co napisałem, będzie działać na ludzi, czy zdołam ich rozśmieszyć. I tak całe życie. Do dziś mam wątpliwości, czy to, co robię, jest porządku.

Po premierze filmu ze swoim udziałem pytasz znajomych, jak wypadłeś?

Nie mam śmiałości. Pytam najbliższe osoby, ale na opinie znajomych czekam, udając luzaka. A w domu obgryzam paznokcie z niepokoju. Jestem raczej typowy pod tym względem. Nie chodzi o to, by usłyszeć, że jest się genialnym aktorem, to nie jest kwestia bycia łasym na komplementy, ale akceptacja jest bardzo potrzebna w tym zawodzie. Dobrze, jeśli film, w którym się gra, wnosi coś do życia innych. Przejmuje, wzrusza albo przynajmniej śmieszy. Za każdym razem to jest coś innego. Uprzedzając kolejne pytanie, nie mam ambicji, by robić wielką sztukę, mnie wystarczy, że będę potrafił oddziaływać na ludzi i po seansie w kinie stwierdzą, że nie był to czas zmarnowany. Niektórych śmieszą żarty niższych lotów, inni cenią czarny humor, są i tacy, którzy cieszą się jak dzieci na filmach z Charlie Chaplinem. Mnie nie interesuje granie superherosów, tylko zwykłych kolesi takich jak Scott Pilgrim czy Paulie Bleeker z "Juno". Lubię wcielać się w nieudaczników, dziwaków, w sumie w typowych nastolatków, którzy zmagają się z problemami i wyzwaniami wieku dorastania. Bo też często taki zwyczajny bohater potrafi w sposób niezwyczajny zaskoczyć.

Co będzie, kiedy sam dorośniesz?

Nie wiem. Będę grał postaci, które dorosnąć nie potrafią? Tak, każdy z moich bohaterów ma coś ze mnie. Zastanawiam się, jak ja bym się zachował w danej sytuacji.

Tym się kierujesz, przyjmując role?

Cenię niezależne kino. Fajna jest energia ludzi, którzy tworzą skromne historie, energia planów, na których dzieją się małe opowieści o niby przeciętnych bohaterach. Czytając scenariusz, staram się być wyczulony na fałsz czy próbę silenia się na wielkie kino. Ile powstaje arcydzieł rocznie? No właśnie, a jest wielu artystów, którzy żyją w przekonaniu, że to, co robią, zmienia świat. Mnie wystarczają proste fabuły, nie mam wygórowanych ambicji. Czasami puszczenie bąka czy poślizgnięcie się na skórce od banana bywa w filmie zabawne, innym razem wprawia w zakłopotanie, czy wręcz przejmuje widzów troską. Ale ważne, by działało, a działa o tyle, o ile jest wpisane w historię, gatunek i dobrze zagrane. Bycie wiarygodnym na ekranie i rzetelnym w pracy jest moją ambicją. Nie przepadam za przerysowanymi rolami, to nie moja konwencja. Uwielbiam absurdalne sytuacje i abstrakcyjny humor. Zwykle śmieszy mnie to, co innych początkowo nie. Czasami przychodzi do mnie reżyser i mówi, że pisał daną scenę czy dialog w zupełnie innym klimacie, a mój sposób gry uwolnił potencjał komediowy materiału. Lubię jak jest nie wprost.

Twój ulubiony aktor komediowy?

Nie mam jednego autorytetu, kogoś, na kim miałbym czy chciałbym się wzorować. Uwielbiam Dustina Hoffmana. Bill Murray jest świetny, Jack Black to geniusz, choć ja bym tak nie potrafił. Wydaje mi się, że w rozśmieszaniu ludzi najważniejsza jest autoironia. Nie możesz bać się bycia obiektem swoich własnych kpin i dowcipów. W tym zawodzie dystans to podstawa.

A co jest najbardziej irytujące w tym zawodzie?

Udzielanie wywiadów, w których dziennikarze pytają mnie o złożone, trudne kwestie: co myślisz o globalnym ociepleniu, czy głosowałbyś na Baracka Obamę, w co albo kogo wierzysz, co jest najważniejsze w życiu?

To co jest najważniejsze w życiu?

Śniadanie. Moja babcia zawsze tak mówiła i to się sprawdziło. Co prawda przez długi czas zbywałem jej rady pobłażliwym uśmiechem, ale z perspektywy czasu muszę oddać babci sprawiedliwość. Nie należy wychodzić z domu na głodniaka, cały dzień jest potem po prostu zrujnowany. I to burczenie w brzuchu, które uaktywnia się nagle w najmniej odpowiednim momencie, na przykład podczas castingu. Śniadanie to najważniejszy punkt dnia, dzieciaki, jedzcie swoje płatki z mlekiem każdego ranka, mówił do was wujek Michael. Rośnijcie zdrowe i dorodne.