Już pierwsza scena zdradza cały zamysł reżysera: w wielkim gabinecie w równie wielkim wieżowcu stoi mężczyzna – jest samotny, podminowany, może nawet zły – tacy będą wszyscy bohaterowie, których spotkamy w "Zerze". Mężczyzna bawi się tzw. kolebką Newtona, czyli rzędem stykających się ze sobą wiszących metalowych kulek. Poruszenie pierwszej, uruchamia następną. Zabawka, za pomocą której tłumaczy się uczniom czym jest energia kinetyczna i pęd w fizyce, Borowskiemu służy jako model relacji międzyludzkich. Bohaterowie jego filmu są jak newtonowskie kulki: gdy A spotyka B kamera wędruje już za nim, potem za C, D, E i tak dalej. Lawinę połączonych ze sobą zdarzeń w "Zerze" zaczyna telefon – biznesmen zleca dwóm szemranym prywatnym detektywom śledzenie swojej wiarołomnej żony. Poznamy kochanka kobiety, rodziców umierającego chłopca, którego uratować będzie mógł tylko przeszczep, wściekłego taksówkarza, lekarkę korzystającą z usług męskich prostytutek, aktoreczkę porno i innych. Każde ze spotkań będzie miało wpływ na kolejne.

Reklama

"Zero" jest ciekawą propozycją formalną. Borowski w swoim debiucie pokazał się jako sprawny rzemieślnik z zacięciem psychologicznym. Bezbłędnie panuje nad logiką konstrukcji, umie komponować kadry, bardzo sprawnie zmontować film, stworzyć atmosferę tajemnicy i niepokoju, ale z wyborem tematów i drążeniem odrobinę głębiej, idzie mu już różnie. Reżyser, który jest też scenarzystą filmu, poszedł na skróty – zdecydował się na dość oczywiste wybory typów ludzkich i przesadnie wyraziste sytuacje. Bezwzględny producent pornosów i jego głupia jak but, ale uczuciowa "gwiazdka" są jak z innego – tańszego – filmu, pedofil udający przedstawiciela instytucji dobroczynnej pasowałyby bardziej do reportażu interwencyjnego, a niedomyty prywatny detektyw, urządzający sprytne podchody i przebieranki lepiej chyba czułby się w Los Angeles niż nad Wisłą. Tymczasem im „normalniejsze” postacie przedstawia nam twórca "Zera", tym lepsze wychodzą mu epizody. Ludzie są bardziej fotogeniczni, kiedy dopiero w zbliżeniu okazują się pomyleni. Dlatego znacznie ciekawiej jest, kiedy poznajemy chłodno liczącą kasę z NFZ lekarkę (Maria Maj), która po godzinach zdejmuje maskę surowej pani doktor i zabawia się z chłopcami, albo gdy odkrywamy tajemnice relacji sprzedawcy lalek (Zbigniew Konopka) z synem (Rafał Mohr) w niezwykłym – dla mnie najmocniejszym i najbardziej nieoczywistym – epizodzie.

Tylko co wynika z obserwacji tego przypominającego mrowisko miasta? Borowski, zważywszy na siłą rzeczy ślizgającą się po powierzchni życia bohaterów formułę, odważnie postanowił poruszyć kwestie ważkie: uczciwość, lojalność, miłość. Wplótł je między diagnozy społeczne, a w tym wszystkim nie wahał się zadać fundamentalnych pytań dobro i zło. I nie udźwignął tematycznie tego nadmiaru. Co nie znaczy, że popadł w banał. Jego bohaterowie dokonują nieoczywistych, niekiedy dramatycznych wyborów podważających przyjęte w naszej kulturze wzorce.

Debiut Borowskiego nie ma nic – jak w polskiej kinematografii ostatnio bywało – z wprawki. To produkcja przemyślana i fachowo zrobiona. Bez amatorskich zagrań i taryfy ulgowej dla początkujących. Nie zachłystywałabym się nowatorstwem filmu Borowskiego – owszem rzadki to okaz na naszym podwórku, ale już przećwiczony w świecie. Polskim Altmanem "Boro" nie jest, ale kombinuje dobrze i ma w rękach właściwe narzędzia.

Reklama