"Gwiazda Kopernika"
Polska 209; reżyseria: Zdzisław Kudła, Andrzej Orzechowski; dystrybucja: Kino Świat; Premiera: 9 października; Ocena 2/6



Ostatnią pełnometrażową animację dla dzieci zrealizowano w Bielsku-Białej 20 lat temu („Bolek i Lolek na Dzikim Zachodzie”). Od tego czasu w technice filmów rysunkowych dokonała się rewolucja. Amerykańskie studia z Pixarem i DreamWorks na czele wyznaczyły standardy. I choć poza USA dzieje się sporo ciekawego w animacji artystycznej, to ta licząca się dla masowej widowni powstaje wyłącznie tam. Twórcy z polskiej wytwórni nie próbowali doskoczyć do ich poziomu, zastosowali starą, klasyczną rysunkową technologię. Próbowali wprawdzie wzbogacić ją o elementy nowoczesne: trójwymiarowe dekoracje czy efekty przypominające szybka jazdę kamery w filmie fabularnym, ale i tak oglądając „Gwiazdę Kopernika” ma się wrażenie, że ta ramotka zapodziała się gdzieś na pólkach co najmniej dekadę i jej premiera teraz jest raczej przypadkiem.

Znacznie bardziej niż przy technologii zaszaleli twórcy przy sposobie ujęcia tematu. Zastosowali sprawdzony przez Amerykanów sposób „podkręcania” treści, uciekania od oldskulowej bajeczki z morałem. I znów nie trafili w tempo. Wielkie studia poczuły zmęczenie widowni bajkami a rebours i coraz więcej ich produkcji to rzeczy klasyczne z pięknym przesłaniem i morałem (choćby „Wall-E” czy wprowadzany na nasze ekrany za tydzień disneyowski „Odlot”). Prawdę zresztą mówiąc te unowocześniające chwyty szkodzą tylko „Gwieździe Kopernika” robiąc z niej film nijaki i nie wiadomo dla kogo, np. młody Mikołaj przybywa do Krakowa, gdzie ludzie zajmują się głównie rozpracowywaniem kolejnych gąsiorków wina (bardzo edukacyjne podejście), przyszłym wielkim astronomem targają namiętności na poziomie serialu dla nastolatków, nie animacji dla dzieci. Opowieść o jego życiu jest zaś skonstruowana tak, że młody człowiek, który usłyszy pierwszy raz o Koperniku będzie miał wrażenie, że jedyną rzeczą, która istotnie wpłynęła na jego życie był konflikt z szarlatanem nazwiskiem Paul van de Volder. Próbują animatorzy z Bielska-Białej na siłę uatrakcyjnić swój film wątkami sensacyjnymi i dramatem miłosnym, ale bardziej pogrążają swój film niż gdyby trzymali się biografii „po bożemu”. Najjaśniejszymi gwiazdami w tej galaktyce są aktorzy, którzy doskonale podłożyli głosy pod bohaterów (szczególnie Jerzy Stuhr jako demoniczny van de Volter), poziom trzyma też muzyka Abla Korzeniowskiego.

Reklama