Uważa pan „Baby Love” za film z misją, propagujący tolerancję, za głos w sprawie praw par gejowskich do posiadania dzieci?

Lambert Wilson: Tak, bo filmy wciąż mają wpływ na dużą grupę ludzi. Coraz mniej osób czyta książki czy gazety, coraz mniejsze znaczenie w kształtowaniu opinii ma słowo pisane, ale do kina nadal chodzą miliony. Dla milionów gejów na świecie i dla sposobu postrzegania ich przez społeczeństwo wiele dobrego zrobiła choćby „Tajemnica Brokeback Mountain”. Ang Lee przełamał konwencjonalną kliszę zniewieściałego homoseksualisty, nie uciekał się do karykaturalnych klisz geja, jakie kultura zakodowała. Myślę, że grupa, którą nadal trzeba edukować, to mężczyźni. Kobiety – jako prześladowana przez setki lat większość – mają lepszy instynkt zrozumienia albo przyjęcia świata, jakim jest. Mężczyźni są spętani schematami, więc częściej boją się seksualności swojej lub cudzej.

Reklama

Scenariusz filmu powstawał na podstawie dokumentu pokazującego stosunek Francuzów do gejowskich par, które decydują się na dziecko. Pan też na użytek roli poznał ludzi, którzy stanęli wobec takiej decyzji?

Spotkałem się z mieszkającą w Paryżu parą gejów, która ma troje dzieci. Syna jednego z nich ze związku z lesbijką i dwójkę adoptowanych. To piękna i bardzo normalna rodzina, która może być wzorem dla wszystkich heteroseksualnych par. Mój amerykański agent ma ze swoim partnerem adoptowane dziecko. Kiedy powiedziałem mu o „Baby Love”, kazał mi przy każdej okazji opowiadać o nich, pokazać ludziom, że są zwyczajną rodziną.

Reklama

Pracował pan z polskimi twórcami, Żuławskim przy „Kobiecie publicznej”, Wajdą przy „Biesach” i Kijowskim przy „Tragarzu puchu”.

Odkryłem Polskę, kiedy wybrałem się tam z kolegą jeszcze podczas stanu wojennego. To było absolutnie niecodziennie przeżycie. Jerzego Radziwiłowicza, z którym miałem pracować u Wajdy, znałem wcześniej jako wybitnego aktora teatralnego. Widziałem go na scenie kilka razy. Przy całym szacunku dla wielkiego artysty, jakim jest Wajda, pamiętam, jak bardzo nie potrafił ukryć, że kocha swoją polską część obsady znacznie bardziej niż zagraniczną. Czuliśmy się trochę jak porzucone dzieci, zazdrosne o miłość, jaką obdarzał Radziwiłowicza. Patrzył na niego z takim uwielbieniem, a z nami komunikował się chłodno przez tłumacza, choć jestem przekonany, że rozumie znacznie więcej, niż udaje, że rozumie. Tłumacz pozwalał mu izolować się od aktorów. Miałem wrażenie, że dotarłem do niego tylko raz – po zakończeniu zdjęć wygłaszałem mowę i postanowiłem, że powiem całość po polsku. Dałem tekst do przetłumaczenia i nauczyłem się go na pamięć. Bardzo się śmiał. Pierwszy raz miałem wrażenie, że mnie lubi. Kijowski z kolei to przeuroczy człowiek i żałuję, że film, który razem zrobiliśmy, nie był zbyt dobry. Pamiętam, jak kręciliśmy w Łodzi, która w tamtym czasie wyglądała dość ponuro, podczas gdy w Warszawie widać było już powiew zmiany ustroju, na ulicach zaczęły pojawiać się kolory i zachodnie sklepy. Wtedy część łódzkich hal filmowych zamieniła się sklepy. Ja, Julie Delpy i Hanna Schygulla staliśmy w kostiumach z II wojny światowej, a ludzie, którzy przyszli na zakupy, obchodzili nas podejrzliwie. Zaraz potem kręciłem jeszcze raz w Polsce – brytyjski telewizyjny film, który nazywał się „Frankenstein”. Zdjęcia odbywały się we Wrocławiu. Mam wrażenie, że są miejsca w Europie nierozerwalne ze swoją historią. Polska jest jednym z nich.

Próbuje pan reżyserować.

W teatrze. Właśnie pracuje nad sztuką „Music-Hall” Jeana Luca Lagarce z Fanny Ardant w paryskim Théâtre des Bouffes du Nord. To już mój kolejny raz w teatrze i myślę, że pora na film. Zanim zostałem aktorem, marzyłem o reżyserii. I przez te wszystkie lata zawsze miałem wrażenie, że aktorstwo to stan przejściowy, że już lada moment będę miał szansę zostać reżyserem, wreszcie mieć kontrolę nad wszystkim, ponosić odpowiedzialność nie tylko za siebie. Chciałbym pracować tak jak mój ukochany Andre Techine – człowiek szalenie kontaktowy, ciepły, którego kocha każdy aktor. Nigdy nie mógłbym pracować jak bracia Wachowscy albo Alain Renais, którzy milczą na planie jak groby.