Są filmy, od oglądania których bolą zęby. To sprawdzony fenomen medyczny, który z pewnością potwierdzi wielu widzów rodzimej produkcji filmowo-telewizyjnej. Człowiek patrzy na ekran i aż go skręca z zażenowania, nudy, niedowierzania. A zęby bolą. Może po prostu świerzbią, bo chciałoby się wbić je komuś w kark? Albo odgryźć sobie jakąś kończynę? Najwyraźniej cierpienie, jakiego przysparza oglądanie danego obrazka, domaga się jakichś fizycznych manifestacji. I tylko przykro, gdy dzieje się tak na filmie autorstwa Mathieu Kassovitza, człowieka nazywanego niegdyś „białym Spikiem Lee” i nadzieją francuskiej kinematografii. Całkiem zasłużenie, bo po jego portretującej paryskie przedmieścia „Nienawiści” można było mieć nadzieję, że oto narodził się talent wybitny, a potencjał twórczy tego reżysera tylko czeka na sprzyjające warunki, by się rozwinąć.

Reklama

Aż nie chce się wierzyć, że „Babylon A.D.” jest jego dziełem. Wtórny, patetyczny, ociekający efektami specjalnymi i powielający po stokroć te same klisze film jest absolutnym zaprzeczeniem dokumentalnego minimalizmu i walącej obuchem w łeb niewygodnej prawdy, która tak zachwycała w „Nienawiści”. Akcja rozgrywa się w niedalekiej przyszłości, w świecie nękanym rozmaitymi konfliktami zbrojnymi, świecie bez wartości, w którym przetrwać mogą tylko najsilniejsi, a bezbronni skazani są na zagładę. Na razie dobrze się wiedzie różnej maści szubrawcom z mafii i najemnikom – takim jak główny bohater Toorop (Vin Diesel). Tu coś przemycą, tu kogoś zabiją, tam postrzelają i się żyje. Do czasu, gdy wyrzeźbiony ze stalowych mięśni i takiż nerwów heros nie zaangażuje się emocjonalnie przy okazji przemycania z Europy Wschodniej na teren Stanów nielegalnej przesyłki: tajemniczej, pięknej i niewinnej Aurory. Strzały z, do i wokół Aurory padają bowiem gęsto, a i niejeden moralny dylemat pojawi się po drodze.

Zarówno warstwa fabularna, jak i roztoczona przez reżysera wizja niewesołej przyszłości nawiązują dość mocno do „Ludzkich dzieci” Alfonso Cuaróna. Takie dzieci bis, tylko niestety znacznie mniej udane. W ogóle scenariusz został skonstruowany wedle złotej zasady, że najbardziej podobają nam się te piosenki, które już słyszeliśmy. Tak więc każdą scenę, każdy dialog, każde rozwiązanie fabularne i każdy zwrot akcji widzieliśmy już kilkadziesiąt razy – w innych filmach tego gatunku, czy komiksach. I bywało, że w znacznie lepszym wydaniu, jeśli chodzi o aktorstwo: Vin Diesel utknął w jednej roli, którą gra od „Kronik Riddicka” po „Szybkich i wściekłych”, nie zmieniając nawet wyrazu twarzy, a obecność na ekranie aktorki tej miary co Charlotte Rampling tłumaczyć chyba trzeba tym, że spodobała jej się w scenariuszu scena wstrzykiwania botoksu. Całkiem zabawna skądinąd.

Ale takich smaczków, niestety, nie ma zbyt wiele. Całość tonie w schematyzmie i kalkach. Oczywiście, nie ma nic złego w operowaniu schematami. Ba! Kino zna takich mistrzów, którzy posługując się samymi cytatami, potrafią stworzyć zupełnie nową jakość. Ale do tego trzeba wielkiej świadomości kina jako medium, wielkiej erudycji i ogromnego dystansu. U Kassovitza niestety tego zabrakło, w dodatku reżyser traktuje tę niezbyt mądrą opowieść ze śmiertelną powagą. A to już grzech śmiertelny.

Reklama

BABYLON A.D.

USA/Francja 2008; reżyseria: Mathieu Kassovitz; obsada: Vin Diesel, Michelle Yeoh, Charlotte Rampling, Gérard Depardieu; dystrybucja: Vision; czas: 101 min

Premiera: 19 września