Za sukcesem opowieści o profesorze archeologii, który ma w sobie żyłkę poszukiwacza skarbów stoją najlepsi spece od hollywoodzkiej rozrywki. Na pomysł nakręcenia historii o "Bondzie archeologii" wpadł George Lucas, jego pomysły na scenariusz przekuli Lawrence Kasdan i Philip Kaufman, całość wyreżyserował Steven Spielberg, który do roli uroczego twardziela zatrudnił Harrisona Forda. Ale nawet w tak zgranym zespole nie obyło się bez spięć.

Reklama

Postać Indiany skonstruowana została według najlepszych superbohaterskich wzorów. Niczym Superman ma dwie tożsamości, z jednej strony jest poważnym i trochę nudnym profesorem, który odziany w tweedową marynarkę, z muszką pod szyją i w drucianych okularach wygłasza wykłady na prestiżowym Uniwersytecie Princeton. Ale na zawołanie potrafi przeobrazić się w awanturnika, który czaruje kobiety ironicznym wdziękiem, a przeciwników powala żelazną pięścią i bez wahania staje do walki o biblijną Arkę z szukającymi wunderwaffe nazistami. W dodatku, co nie jest bez znaczenia, w kapeluszu z miękkim rondem wygląda jak Humphrey Bogart, przywołując pamięć złotej ery Hollywood. Większość tych cech zawdzięcza scenarzystom i uporowi reżysera, który nie chciał się zgodzić na oryginalny pomysł Lucasa, by główny bohater był zwykłym playboyem i domagał się pogłębienia jego portretu psychologicznego. Z kolei zasługą producenta było wprowadzenie wątków komediowych, które nadają niewiarygodnym przygodom Jonesa odpowiedniej lekkości.

To właśnie czysto rozrywkowy charakter przygód okazał się tak pociągający dla widzów. Przegrana wojna w Wietnamie i pogłębiający się kryzys gospodarczy przyczyniły się do powstania w latach 70. fali filmów tyleż wybitnych, co konfrontujących widzów z prawdziwymi problemami, wystarczy wspomnieć "M.A.S.H." (1970) Altmana, "Francuskiego łącznika" (1973) Fredkina, "Stracha na wróble" (1973) Schatzberga czy "Taksówkarza" (1976) Scorsese. U progu kolejnej dekady publiczność była spragniona optymistycznych historii, które korespondowałby z rosnącą koniunkturą i przywracały wiarę w klasyczne wartości.

George Lucas świetnie wyczuł te nastroje i dał światu najpierw "Gwiezdne wojny", a potem "Indianę Jonesa" (pierwsza część w 1981 roku), dwie podróże poza szarą rzeczywistość, dwie wielkie trylogie, w których opakował na nowo stare mity. Sam zapewnia, że w jego poczynaniach nie było koniunkturalizmu. – Robiliśmy po prostu takie filmy, jakie sami chcielibyśmy oglądać – zapewnia. Stworzone przez Lucasa i Spielberga tzw. Kino Nowej Przygody oferowało widowiskowy spektakl, beztroską zabawę i grę z filmowymi konwencjami, stąd tyle w tych filmach humoru oraz puszczania oka do widza.

Reklama

Pierwsza część przygód zarobiła niemal 400 milionów dolarów, co przy wyjściowym budżecie 20 milionów mogło oznaczać tylko jedno – kręcimy dalej. Kolejne części, "Świątynia zagłady" (1984) i najlepsza z całego cyklu "Ostatnia krucjata" (1989), wzbogaciły nie tylko wytwórnię, ale i postać głównego bohatera o kolejne istotne szczegóły. Decydująca okazała się trudna relacja z ojcem, brawurowo zagranym przez Seana Connery’ego. – Kiedy tata Indy’ego nazywa go wreszcie Indianą, a nie Juniorem, zaś nasz bohater wybiera mądrość i rodzinę zamiast sławy i przygody, wtedy czujemy, że jako postać osiągnął pełnię – Spielberg wyjaśnia kulisy pracy nad postacią. Czego nie dopowiedziały filmy, wkrótce nadrobiły komiksy i gry komputerowe oraz popularny serial telewizyjny o przygodach młodego Indiany Jonesa.

Lucas i Spielberg wykorzystując rodzącą się w latach 80. estetykę postmodernizmu, stworzyli idealny produkt pop-kulturalny, który mieszając wszystko ze wszystkim – historię z new age’ową mistyką, naukę z religią, przygodę z komedią, a nazistów z krzyżowcami – daje przyjemność interpretowania go na wielu poziomach.